Warning: file_get_contents(http://hydra17.nazwa.pl/linker/paczki/zwierzeta.bieszczady.pl.txt): failed to open stream: HTTP request failed! HTTP/1.1 404 Not Found in /home/hydra15/ftp/zwierzeta.bieszczady.pl/paka.php on line 5
A oglądać było co. Nie wiadomo, jak bezcielesne widmo, do tego z odległości jednego

A oglądać było co. Nie wiadomo, jak bezcielesne widmo, do tego z odległości jednego

  • Eugenia

A oglądać było co. Nie wiadomo, jak bezcielesne widmo, do tego z odległości jednego

02 July 2022 by Eugenia

sążnia, zdołało zbić ją z nóg, ale cios, który trafił w skroń i kość policzkową, był całkiem realny: przy lewym oku wykwitł ogromny ciemnopurpurowy krwiak, który rozlał się w górę i w dół prawie na pół twarzy. Nawet samo wspomnienie o straszliwym i mistycznym wydarzeniu częściowo wyblakło, wyparte przez smutek z powodu własnego żałosnego wyglądu. Młoda dama małodusznie odwróciła się do lustra nieuszkodzonym profilem i spojrzała na niego zezem – wyglądał zupełnie nieźle. Ale potem znów zwróciła się do zwierciadła en face i jęknęła. A gdyby spojrzeć z lewej strony, to twarz przypominałaby pewnie bakłażan. To jest właśnie cielesna uroda – proch i pył; tyle warta, co jeden soczysty cios po łbie – stwierdziła w duchu pani Polina, przypominając sobie o tymczasowo porzuconej zakonnej godności. Myśl była słuszna, chwalebna nawet, ale pociechy nie przyniosła. Przede wszystkim – jak w takiej postaci wyjść na ulicę? Nie będzie przecież siedzieć w numerze hotelowym przez tydzień, dopóki siniak nie zejdzie! Trzeba coś wymyślić. Z ciężkim westchnieniem i poczuciem winy elegancka moskwianka wyjęła z walizki przybory kosmetyczne – jeszcze jeden prezent od biura turystycznego „Cook & Kantorowicz”, otrzymany wraz ze wspomnianym już woreczkiem ręcznej roboty. Tylko że kosmetykami, w przeciwieństwie do użytecznego woreczka, pątniczka zrazu posługiwać się nie zamierzała. Chciała podarować go jakiejś świeckiej pani, a tu masz tobie! Ładna mi zakonnica, nie ma co mówić! – zamartwiała się w myślach pani Polina, pudrując ohydne piętno. I jeszcze zazdrościła brunetkom: cerę mają grubą, smagłą, goi się szybko, a dla rudych, przy ich białej cerze, siniak to po prostu katastrofa. Mimo wszystko nawet po kosmetykach wyglądało to okropnie. W rozpustnym Petersburgu czy lekkomyślnej Moskwie można by od biedy pokazać się tak na ulicy, zwłaszcza gdyby osłonić się woalką, ale w nabożnym Araracie to nawet nie do pomyślenia – pewnie ukamienowaliby ją jak jawnogrzesznicę z ewangelii. Co zatem robić? Upudrowana wyjść nie może, bez pudru, z siniakiem – też nie. A i czasu tracić nie wolno. Myślała, myślała, aż wymyśliła. Ubrała się w najprostszą suknię z czarnego tybetu. Głowę obwiązała pielgrzymią chustą, jak najciaśniej, po same kąciki oczu. Wyzierającą spod chusty część siniaka pokryła blanszem. Jeśli ktoś się specjalnie nie będzie przyglądał – ujdzie, prawie nic nie widać. Przemknęła do wyjścia, zasłaniając policzek chusteczką. Żółty sakwojaż zabrała ze sobą, nie zaryzykowała pozostawienia go w pokoju. Wiadomo, jaka jest służba hotelowa – wszędzie nos wetkną, myszkują w rzeczach. Nie daj Bóg, znajdą rewolwer albo protokół. W końcu bagaż nie taki wielki, rąk nie oberwie. Na ulicy pątniczka opuściła wzrok i w ten sposób, pod postacią osoby cichej i pokornej, doszła do głównego placu, gdzie jeszcze poprzedniego dnia zauważyła sklepik ze strojami zakonnymi. Za trzy ruble siedemdziesiąt pięć kopiejek kupiła u mnicha subiekta strój nowicjusza: skufię, muchajerowy habit, parciany pas. Żeby nie wzbudzić podejrzeń, powiedziała, że nabywa to na ofiarę dla klasztoru. Sprzedawca wcale się nie zdziwił – pielgrzymi często darowali braciom odzienie, do tego właśnie służył sklepik. Cóż, trzeba było zaczynać nową maskaradę, jeszcze bardziej nieprzyzwoitą i świętokradczą od pierwszej. A niby co było robić? W dodatku przemiana w skromnego mniszka niosła pewną dodatkową korzyść, która dopiero teraz przyszła pani Polinie do głowy. Właśnie ten nowy koncept obmyślała, wypatrując miejsca, gdzie mogłaby się przebrać. Szła mniej ruchliwymi ulicami, rozglądała się na boki. Czy to w następstwie uderzenia, czy to z przygnębienia spowodowanego zeszpeconą powierzchownością, pani Lisicyna odczuwała cały czas jakiś nerwowy niepokój. Odkąd tylko wyszła z pensjonatu, nie opuszczało jej dziwne uczucie, trudne do wyrażenia słowami. Czuła się, jakby była teraz nie sama, jakby stale był przy niej jeszcze ktoś, niewidzialny, kto ni to jej pilnuje, ni to jej się przygląda. A jego uwaga ma w sobie najwyraźniej coś wrogiego,

Posted in: Bez kategorii Tagged: najpiękniejsze filmy świąteczne, celinska aktorka, franek przybylski,

Najczęściej czytane:

wędrować w głąb siebie...

- W głąb siebie? - spytał Mały Książę. - Ty możesz wędrować z planety na planetę, ja zaś umiem wędrować inaczej. Widziałeś kiedyś opadającą świtem mgłę i wschodzące słońce, które rozświetla i stopniowo odsłania krajobraz?... ... [Read more...]

złowieka w fartuchu. - To jego psychiatra. Sami zapytajcie, co z nim. Lekarz przedstawił się i wymienił z Sayre i Beckiem uścisk dłoni. - Oczywiście nie mogę ujawnić tego, z czego zwierza się Billy podczas naszych sesji. Wystarczy, jeśli powiem, iż cierpi na ostrą depresję. Próbuje dojść do siebie pod względem fizycznym, a jednocześnie musi mentalnie i emocjonalnie przyzwyczaić się do myśli o życiu bez jednej ręki. Niepokoi się również o utrzymanie rodziny. - Powiedziałam mu, że wszystko będzie w porządku - wtrąciła się pani Paulik. - Nawet lepiej, ponieważ zamierzam pozwać waszą cholerną firmę o każdy cent, który będę mogła z was wydusić - skierowała swoje słowa do Becka i Sayre, nie robiąc różnicy między nimi dwojgiem. - Wszystkie reakcje Billy'ego są typowe dla pacjentów po poważnych wypadkach - ciągnął niepewnie młody lekarz. - Pogodzenie się ze skutkami tego wypadku zabierze mu sporo czasu. - Proszę kontynuować spotkania z Billym tak długo, jak to będzie konieczne - odparł Beck. Psycholog spojrzał niepewnie na żonę Paulika. - Powiedziano mi, że mam ograniczyć liczbę sesji do trzech. - Pan Hoyle zmienił zdanie, więc spotkania będą mogły być kontynuowane. Oto mój telefon, jeśli będzie miał pan jakieś pytania. - Beck wręczył wizytówkę lekarzowi, który skinął głową i odszedł, tłumacząc się koniecznością wizyty u innego pacjenta. Beck zwrócił się do pani Paulik: - Czy mogę się zobaczyć z Billym? - Po co? Beck wyciągnął przed siebie brązową kopertę, którą Sayre widziała w samochodzie, gdy wyjmował ją z teczki. - Kartki z życzeniami powrotu do zdrowia od jego współpracowników. Obiecuję, że nie zabawię długo. Alicia Paulik wyrwała mu kopertę z ręki. - Sama mu to zaniosę. Zapewne widok twój lub kogokolwiek z rodziny Hoyle'ów bardzo by go zdenerwował. - Jak sobie pani życzy, pani Paulik. Beck powiedział, że ściągnie windę, po czym odwrócił się i szybko odszedł korytarzem, zostawiając Sayre sam na sam z panią Paulik. - Jak sobie radzą wasze dzieci? - Boją się. Pani by się nie bała? - Bałabym się - odparła Sayre, nie zwracając uwagi na ton kobiety. - Pamiętam, że kiedy moja matka odeszła z tego świata, byłam nie tylko smutna, ale również przestraszona, że ja również umrę. Traumatyczne przeżycia sprawiają, że czujemy się słabi i bezbronni. Dotyczy to zwłaszcza dzieci. Pani Paulik zastanowiła się przez chwilę nad słowami Sayre, po czym wymruczała: - Przykro mi z powodu pani brata Danny'ego. - Dziękuję. - To był dobry człowiek - To prawda. - Wróciła pani do Destiny na stałe? - Nie. Niebawem zamierzam wrócić do San Francisco. - Im prędzej, tym lepiej. Na pani miejscu wyjechałabym, zanim zaczną się tu prawdziwe kłopoty. ...

Nie chciałabym być Hoyle'em, kiedy Nielson dobierze się im do skóry. Zanim Sayre mogła odpowiedzieć, Beck zawołał z końca korytarza: - Winda przyjechała. Sayre dotknęła lekko ramienia pani Paulik. - Wiem, że mi pani nie ufa, to zrozumiałe. Ale jest mi naprawdę bardzo przykro z powodu tego, co się wydarzyło. Odwróciła się i dołączyła do Becka, stojącego przy drzwiach windy. - Musiałem przepuścić jedną - powiedział. - Ludzie zaczęli narzekać na to, że ich zatrzymuję. - Przepraszam, że cię zatrzymuję. Chciałam tylko... - Urwała, słysząc piskliwy okrzyk, od którego dostała gęsiej skórki. Obejrzała się za siebie. Alicia Paulik stała tam, gdzie Sayre ją zostawiła. U jej stóp leżał stos rozsypanych pocztówek. Treść kartki, którą trzymała w dłoni, była najwyraźniej tak szokująca, że upuściła pozostałe listy. Sayre spojrzała na Becka z przerażeniem. - Co było w tej kopercie? W tej samej chwili na piętrze zatrzymała się winda. Beck gestem ponaglił ją do wejścia do środka. - Nie chcę również tej przepuścić. Sayre jednak już oddalała się od windy, w kierunku Alicii Paulik, która przytulała tajemniczą kartkę do piersi, kwiląc głośno. 26 Czekał na nią w swoim pikapie, przed głównym wejściem do szpitala. Pochylając się nad siedzeniem, otworzył drzwi od strony pasażera. Nie wspomniał ani słowem o Alicii Paulik, nie zapytał też, co się zdarzyło po tym, jak wsiadł do windy. - Mówiłem poważnie o obiedzie - powiedział. - Nie jadłem lunchu. Dasz się zaprosić czy nie? Nie była to najwykwintniejsza propozycja na świecie, ale przystała na nią. Była głodna, chociaż z łatwością mogła coś przekąsić w barze szybkiej obsługi lub w restauracji dla zmotoryzowanych. Jej ciekawość jednak nie dałaby się zaspokoić w tak prosty sposób. Odpowiedzi na pytania związane z tym, co zdarzyło się w szpitalu, mógł udzielić wyłącznie Beck. Ale wydobycie z niego wszystkich zeznań zajmie trochę czasu. Nie mówili wiele, gdy Merchant prowadził samochód przez korki w stronę Canal Street i dalej, do Dzielnicy Francuskiej. Zaparkował w garażu publicznym, stamtąd ruszyli pieszo wzdłuż Royal Street. Gdy minęli kilka przecznic i niezliczone jadłodajnie, skąd dochodziły zapachy, od których ciekła ślinka, Sayre spytała: - Mamy jakiś konkretny cel? - Znam dobrą restaurację. Słońce stało już nisko i budynki rzucały długie cienie. Nie dawały jednak upragnionego chłodu na tej wąskiej ulicy, przez cały dzień prażonej słońcem. Żar promieniował z nierównej cementowej nawierzchni i pokrytych gipsem ścian starodawnych budynków. Beck zostawił marynarkę w samochodzie. Wciąż miał na szyi krawat, luźno zawiązany pod rozpiętym kołnierzykiem. Sayre, ubrana w czarną sukienkę, którą miała na sobie w dniu pogrzebu Danny'ego, marzyła o tym, żeby jej buty miały obcasy bardziej przydatne do pieszych wędrówek. Nie rozmawiali wiele. Na jednym z rogów zabawili kilka chwil, słuchając występu jakiegoś saksofonisty, po czym ruszyli w dalszą drogę. Podszedł do nich klaun w kędzierzawej różowej peruce i pantalonach w wielkie grochy. Oboje odmówili, gdy nalegał, że pomaluje im twarze. Dalej otoczyła ich grupka naćpanych chłopców. Jeden z nich był nawet na tyle odważny, żeby rzucić w kierunku Sayre kilka sprośności. Ale na widok miny Becka zawadiackość i lubieżny uśmiech narkomana zniknęły. Chłopak pospiesznie oddalił się w kierunku grupki kolegów. Sklepy i galerie na Royal Street były w większości ekskluzywne. Można w nich było kupić antyki z Europy, klejnoty rodowe, obrazy i rzeźby, które zaspokoiłyby apetyt najbardziej wymagających kolekcjonerów. Jeden ze sklepów sprzedawał pamiątki, lecz wystawione tam towary były niewiele lepsze od tandety dostępnej w budkach z podkoszulkami na Bourbon Street. Przeszli obok tego sklepu, gdy nagle Beck się zatrzymał, cofnął i zniknął wewnątrz. - Zaraz wrócę - rzucił przez ramię. Sayre podeszła do wystawy i zaczęła przyglądać się okolicznościowym maskom ozdobionym fałszywymi klejnotami, cekinami, koronkami i pysznymi piórami. Niektóre z nich były dzikie i groźne, inne niezwykle piękne. Beck wyszedł ze sklepu, niosąc w dłoni sznur białych perełek nawlekanych na przemian z mniejszymi koralikami w kolorze metalicznej zieleni, złota i purpury. - Twoja sukienka jest wspaniała, ale przypomina mi o pogrzebie. Pomyślałem, że to może pomóc. - Włożył perły na szyję Sayre, po czym podniósł jej włosy i poprawił tak, aby podkreślały linię dekoltu. - Proszę. Znacznie lepiej. - Zazwyczaj mężczyzna nie ofiaruje kobiecie paciorków, zanim ta na nie zasłuży. Beck dotknął koniuszkami palców spoczywające na jej piersi korale, a potem powoli opuścił dłonie. - Dzień się jeszcze nie skończył - powiedział. Patrzyli na siebie bez słowa, dopóki nie rozdzieliła ich rozbawiona grupka ludzi, mijająca ich na wąskim chodniku. Beck pierwszy ruszył w dalszą drogę. Sayre nigdy nie znalazłaby miejsca, do którego ją zaprowadził. Nie udałoby się to nikomu, kto chociaż raz tam nie zawitał. Boczna uliczka, przy której mieściła się restauracja, była po prostu alejką z kanałem ściekowym przechodzącym przez sam jej środek. Nigdzie nie było znaku sygnalizującego, że gdzieś tutaj znajduje się lokal publiczny. Beck zatrzymał się przed porośniętą bluszczem żelazną bramą i wsunął dłoń pomiędzy liście, naciskając dzwonek. Z ukrytego głośnika dobiegło ich pytające: - Qui? - Beck Merchant. Brama ustąpiła z głośnym szczęknięciem. Beck wprowadził Sayre do środka i pieczołowicie zamknął za sobą bramę. Minęli wąski korytarz, otwierający się na podwórze, otoczone ścianami ceglanych budynków, porośniętymi mchem. Na środku rósł zielony dąb z zawieszonymi na jego gałęziach paprociami o rozmiarach volkswagenów. Spod gargantuicznych filodendronów i słoniowych uszu wyglądały kwitnące rośliny. Po ścianie przylegającego do podwórza budynku wspinał się pokręcony pień wisterii, porośnięty gęsto listowiem, sięgając dachu. Beck pokierował Sayre na górę. Zauroczona, podążyła za nim krętymi schodami, które wiodły ku balkonowi z żelazną balustradą zdobioną w przeróżne figury geometryczne. Wiatraki na suficie pracowały pełną parą, powodując migotanie płomieni w przymocowanych do ścian lampach sztormowych. Wzdłuż balustrady, w poustawianych równo doniczkach z chińskiej porcelany rosły krzewy hibiskusa. Jaskrawe kwiaty były niemal tak soczystego koloru, jak parasolki i niemal równie duże. Przywitał ich wytworny mężczyzna w smokingu. Chwycił dłonie Becka i ścisnął je pomiędzy swoimi. Przemówił po francusku, bardzo szybko, ale Sayre zrozumiała wystarczająco dużo, aby się dowiedzieć, że ów człowiek niezmiernie się cieszy z wizyty Becka. Beck przedstawił Sayre. Mężczyzna zaczął rozpływać się nad jej urodą do tego stopnia, że poczuła się zażenowana. Ucałował ją w oba policzki. - Zdaję sobie sprawę, że pojawienie się bez rezerwacji jest z mojej strony arogancją - powiedział Beck. Maitre d' gestem uciszył jego próby usprawiedliwienia się i zapewnił, że dla niego zawsze znajdzie się tutaj stolik. Merchant zapytał, czy przed obiadem mogliby napić się z Sayre czegoś na balkonie. - Szampana, jeśli to możliwe. - Certainement. Gwarantuję państwu prywatność - odparł, strzygąc brwiami w kierunku Sayre. - Proszę się nie spieszyć. Miłej zabawy. - Pstryknął palcami i w otwartych na oścież oszklonych drzwiach pojawił się kelner, który odebrał zamówienie na szampana. Beck pokierował Sayre do stolika barowego na końcu balkonu. Pomógł jej usiąść na filigranowym krześle, sam usadowił się naprzeciwko niej. - Może powinienem zapytać cię o zdanie, zanim zdecydowałem, że zostaniemy na zewnątrz. - Właściwie to dobry wybór. - Nie jest ci za gorąco? - Lubię żar. - Tak, pamiętam. Coś w sposobie, w jaki wypowiedział te słowa, i w tym, jak na nią przy tym spoglądał, sprawiło, że serce zabiło jej mocniej w piersi. Zmieniając temat, skomentowała jego doskonalą znajomość francuskiego. - Musiałem zdać język obcy, aby otrzymać dyplom na uniwersytecie. Nie nauczył się tak dobrze francuskiego na sali wykładowej, ale jego lakoniczna odpowiedź świadczyła o tym, że dwujęzyczność nie była dla niego niczym niezwykłym. Kelner zniknął i pojawił się niemal natychmiast, niosąc tackę z dwoma wąskimi kieliszkami. Inny kelner umieścił kubełek z lodem obok ich stolika, nalał szampana do kieliszków, odstawił butelkę do kubełka i rozpłynął się w cieniach zalegających na balkonie. Beck uniósł swój kieliszek i lekko stuknął nim o szampankę Sayre. - Za co wypijemy? - spytała. - Za twój wyjazd. - Doprawdy? - Zabieraj się stąd, Sayre. Wracaj do swojego życia w San Francisco, zanim stanie ci się krzywda. - Za późno. - Miałaś złamane serce z powodu romansu w liceum. To nic w porównaniu z tym, co może ci się przytrafić teraz. - Mało o tym wiesz, Beck. - W takim razie uświadom mnie. Potrząsnęła głową. - To, co się zdarzyło, to sprawa Huffa i moja. Wyjechałam i przysięgłam, że nigdy tu nie wrócę. - A jednak wróciłaś. - Tak, wróciłam. - Dlaczego? Zastanawiała się przez chwilę, nim odpowiedziała: - Danny do mnie zadzwonił. - Kiedy? - spytał z widocznym zaskoczeniem. ... [Read more...]

m? ...

Mark stropił się. - To jakaś młoda Australijka - powiedział z ociąga¬niem. - Zatrudniłem ją przez agencję. Robiłem to w olbrzy¬mim pośpiechu, bo nagle okazało się, że nikt o niego nie dba. Pani matka wcale się nim nie zajmowała. Tammy obróciła się gwałtownie i popatrzyła na niego z niedowierzaniem. ... [Read more...]

Polecamy rowniez:


1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 27 28 29 30 31 32 33 34 35 36 37 38 39 40 41 42 43 44 45 46 47 48 49 50 51 52 53 54 55 56 57 58 59 60 61 62 63 64 65 66 67 68 69 70 71 72 73 74 75 76 77 78 79 80 81 82 83 84 85 86 87 88 89 90 91 92 93 94 95 96 97 98 99 100 Następne »

Copyright © 2020 zwierzeta.bieszczady.pl

WordPress Theme by ThemeTaste