Tarczą ustawiała w odległości piętnastu metrów. Roznosiła w strzępy
papierowe serca i głowy. Ale już wiedziała, że to nie wystarczy. Nie przyszła na strzelnicę, żeby ćwiczyć strzelanie. Zjawiła się tam dla mężczyzny. I bardziej niż jakiekolwiek inne wydarzenie z ostatniego miesiąca, nieobecność Douga wskazywała, że coś było nie tak, jak powinno. Silna, logiczna Kimberly nie była już osobą, za jaką się wcześniej uważała. Wyszła ze strzelnicy i pognała przed siebie. W trzydziestopięciostopniowym upale niemal dygotała z zimna. Society Hill, Filadelfia Bethie była zdenerwowana. Nie, oszołomiona. Nie, zdenerwowana. No, dobrze, jedno i drugie. Stojąc w środowy poranek przed swoim majestatycznym ceglanym domem w Society Hills, przesunęła dłonią po sukience i zebrała wyobrażone pyłki z malutkich fioletowych kwiatków na złotym jedwabnym tle. Potem skontrolowała świeżo umalowane paznokcie u nóg. Nie zauważyła, żeby lakier był gdziekolwiek rozmazany. Popatrzyła na dłonie. Też były w porządku. Wstała o piątej rano, rozbudzona i pełna nadziei. Tristan miał przyjechać dopiero za dwie godziny, więc najpierw wzięła długą kąpiel z bąbelkami, a potem zrobiła pedicure. Pomalowała nawet paznokcie u rąk. Trwało to odrobinę dłużej, niż zaplanowała. Teraz na lewej ręce miała duży koszyk piknikowy. Kupiła go przed wieloma laty. Zrobiła to pod wpływem impulsu, myśląc o życiu, jakie chciałaby wieść, a nie jakie wiodła. Kiedy Tristan zaproponował przejażdżkę, od razu pomyślała o tym koszu. Odszukanie go w spiżarni zajęło jej około dwudziestu minut. Potem włożyła do niego krakersy i ser brie, winogrona i kawior, świeżą bagietkę i butelkę szampana La Grande Dame. Tristan wydał się jej człowiekiem o wyrafinowanym guście i dlatego chciała zrobić na nim wrażenie. Zerknęła na zegarek. Dziesięć po siódmej. Znów zaczęła się denerwować. Co będzie, jak nie przyjedzie? Nie, dlaczego miałby nie przyjechać. Ostatecznie poprzedniego wieczoru sama spóźniła się prawie dwadzieścia minut. Żeby tylko przyjechał. Chciała jechać na tę wycieczkę, daleko od domu, który był zbyt duży, i od miasta, które przywoływało zbyt wiele wspomnień. Chciała wyrwać się ze skóry rozwiedzionej kobiety w średnim wieku i cieszyć ciepłem promieni słonecznych na twarzy. Poprzedniego wieczoru, kiedy wracała z pierwszej od lat randki, uświadomiła sobie, że już czas znowu ułożyć sobie życie. Wiadomo, nie będzie łatwo, ale już czas. Nagle coś przyciągnęło jej uwagę. Zza odległego rogu wyjechał czerwony kabriolet na nowojorskiej rejestracji i zbliżał się w zawrotnym tempie. - Na litość boską, co to jest?! - spytała, kiedy Tristan zatrzymał się z piskiem opon i z szerokim uśmiechem przeczesał włosy dłonią. - Oto pani powóz. - Tak, ale co to jest?! - Audi TT Roadster 225 Quattro - ogłosił dumnie - trochę wzorowany na aucie marki Porsche Boxter z roku 1950. Fajny, prawda? Zamaszyście otworzył drzwi, trochę zarumieniony, owiany wiatrem, nagle pełen fantazji. Bethie wyciągnęła przed siebie koszyk, sądząc, że to dobry moment, żeby powiedzieć coś mądrego, ale onieśmieliło ją jasne światło jego spojrzenia i niesamowity uśmiech. - Przygotowałam lunch na piknik - powiedziała i od razu poczuła się głupio z powodu oczywistości tego stwierdzenia. - Cudownie. - To miło, że ci się udało. No wiesz, ze względu na twoją pracę i w ogóle. - Parę drobnych uzgodnień i jestem cały twój.