Warning: file_get_contents(http://hydra17.nazwa.pl/linker/paczki/zwierzeta.bieszczady.pl.txt): failed to open stream: HTTP request failed! HTTP/1.1 404 Not Found in /home/hydra15/ftp/zwierzeta.bieszczady.pl/paka.php on line 5
- Dlaczego? - Pokłóciła się z Derrickiem. Twój brat chyba wypowiedział mi wojnę. Zagroził Angie i poparł go nawet twój ojciec. - Ale i tak wyszła. - Tak. Wymknęła się z domu pod błahym pretekstem. Miała iść wcześniej do Caldwellów. A potem spotkać się ze mną w mieście. - A ty się na to zgodziłeś. Mięsień drgnął mu w kąciku ust. - Twoja siostra... potrafi być przekonująca. - Więc nie jesteś taki odporny? - Po prostu lubię dokuczać bogatym chłopcom. Cassidy wszystko osunęło się w środku. Usiłowała się od niego odsunąć, ale trzymał ją mocno za ramię. Starała się, żeby w jej głosie nie było słychać bólu. - Angie nie wróciła jeszcze do domu, a Derrick jest wściekły. - Na mnie? Najwyraźniej się z tego ucieszył. - To nie żarty. Ma broń i jest przekonany, że wyświadczy przysługę wszystkim, włącznie z Angie, jeżeli cię... - Co? - Zabije. - Błazenada bogatego chłopca. Nie przejmuj się nim. - On mówił poważnie. - Serce dudniło jej ze strachu. - Możesz mi wierzyć, on cię zabije. - Niech spróbuje. - Westchnął. - Gdzie Angie? - A potrzebna ci do czegoś? - Nie, do cholery. - Opanował się. - Chciała, żebym się z nią tutaj spotkał. - W stajni? - Tak powiedziała. Kłopot w tym, że trochę się spóźniłem, bo Jed Baker chciał mnie sprać. Cieszę się dużą popularnością tej nocy. - Derrick nie żartuje. - Jed też nie żartował. On chyba nie rozumie. Zupełnie nie przejął się jej bratem. Było ciemno. Cassidy widziała tylko kontury twarzy Briga, które oświetlało nikłe światło wpadające przez okno. Na czole miał ślady krwi po bójce z Jedem. - Słuchaj, Brig. Derrick jest pijany. Lepiej, żebyś trzymał się od niego z daleka. - Nie mogła przestać myśleć o tym, że jej dotyka. - Może ktoś powinien dać mu nauczkę. - Nie. To nic nie da. Byli już tacy, co próbowali. - Potrząsnęła gwałtownie głową. Chciała go przekonać, że grozi mu niebezpieczeństwo. - On jest naprawdę zawzięty. Czasami... czasami wydaje mi się, że lubi krzywdzić ludzi. Sprawia mu to przyjemność. - Więc pora to zmienić. - Nie. Ty się do tego nie mieszaj. Nie dzisiaj. - Zrozpaczona chwyciła go za ramiona. - Idź do domu. Albo nie, idź w jakieś bezpieczne miejsce, gdzieś daleko. Niech Derrick wytrzeźwieje. - Żeby mnie stuknął, kiedy sobie popije następnym razem? - Wyżyje się na kimś innym. - Na kim? Na tobie? - Uniósł jej głowę. - Dam sobie radę. - A ja sobie nie dam? - W jego głosie pobrzmiewała drwina. Cassidy poczuła się jak głupia smarkula, która zachowuje się jak dorosła. - Derrickowi... na mnie zależy. Nie zrobi mi krzywdy. Nawet jeśli by mnie nie lubił, to nic mi nie zrobi ze strachu przed ojcem. Już on by mu dał, gdyby się dowiedział, że Derrick mnie dręczy. - A Angie? - spytał szeptem Brig. - Też. Tata... on by nas ochronił. - Bolało ją to, jak Brig mówił o Angie. - Dlaczego zgodziłeś się z nią tutaj spotkać? - Źle zrobiłem - wyrzucił jednym tchem. - Ale ona była... - załamał mu się głos. - ...przerażona. - Czym? - Nie wiem. - Może udawała. - Cassidy dość dobrze znała swoją starszą siostrę i chociaż zupełnie nie miała pojęcia, czego mogła się bać, była pewna, że Angela Marie Buchanan tak naprawdę nigdy w życiu nie była przerażona. - Może. - Brig nie był przekonany. Zapadała cisza. Krople deszczu bębniły o dach. W powietrzu czuć było ciepły zapach koni. - A w ogóle, co ty tu robisz?

- Dlaczego? - Pokłóciła się z Derrickiem. Twój brat chyba wypowiedział mi wojnę. Zagroził Angie i poparł go nawet twój ojciec. - Ale i tak wyszła. - Tak. Wymknęła się z domu pod błahym pretekstem. Miała iść wcześniej do Caldwellów. A potem spotkać się ze mną w mieście. - A ty się na to zgodziłeś. Mięsień drgnął mu w kąciku ust. - Twoja siostra... potrafi być przekonująca. - Więc nie jesteś taki odporny? - Po prostu lubię dokuczać bogatym chłopcom. Cassidy wszystko osunęło się w środku. Usiłowała się od niego odsunąć, ale trzymał ją mocno za ramię. Starała się, żeby w jej głosie nie było słychać bólu. - Angie nie wróciła jeszcze do domu, a Derrick jest wściekły. - Na mnie? Najwyraźniej się z tego ucieszył. - To nie żarty. Ma broń i jest przekonany, że wyświadczy przysługę wszystkim, włącznie z Angie, jeżeli cię... - Co? - Zabije. - Błazenada bogatego chłopca. Nie przejmuj się nim. - On mówił poważnie. - Serce dudniło jej ze strachu. - Możesz mi wierzyć, on cię zabije. - Niech spróbuje. - Westchnął. - Gdzie Angie? - A potrzebna ci do czegoś? - Nie, do cholery. - Opanował się. - Chciała, żebym się z nią tutaj spotkał. - W stajni? - Tak powiedziała. Kłopot w tym, że trochę się spóźniłem, bo Jed Baker chciał mnie sprać. Cieszę się dużą popularnością tej nocy. - Derrick nie żartuje. - Jed też nie żartował. On chyba nie rozumie. Zupełnie nie przejął się jej bratem. Było ciemno. Cassidy widziała tylko kontury twarzy Briga, które oświetlało nikłe światło wpadające przez okno. Na czole miał ślady krwi po bójce z Jedem. - Słuchaj, Brig. Derrick jest pijany. Lepiej, żebyś trzymał się od niego z daleka. - Nie mogła przestać myśleć o tym, że jej dotyka. - Może ktoś powinien dać mu nauczkę. - Nie. To nic nie da. Byli już tacy, co próbowali. - Potrząsnęła gwałtownie głową. Chciała go przekonać, że grozi mu niebezpieczeństwo. - On jest naprawdę zawzięty. Czasami... czasami wydaje mi się, że lubi krzywdzić ludzi. Sprawia mu to przyjemność. - Więc pora to zmienić. - Nie. Ty się do tego nie mieszaj. Nie dzisiaj. - Zrozpaczona chwyciła go za ramiona. - Idź do domu. Albo nie, idź w jakieś bezpieczne miejsce, gdzieś daleko. Niech Derrick wytrzeźwieje. - Żeby mnie stuknął, kiedy sobie popije następnym razem? - Wyżyje się na kimś innym. - Na kim? Na tobie? - Uniósł jej głowę. - Dam sobie radę. - A ja sobie nie dam? - W jego głosie pobrzmiewała drwina. Cassidy poczuła się jak głupia smarkula, która zachowuje się jak dorosła. - Derrickowi... na mnie zależy. Nie zrobi mi krzywdy. Nawet jeśli by mnie nie lubił, to nic mi nie zrobi ze strachu przed ojcem. Już on by mu dał, gdyby się dowiedział, że Derrick mnie dręczy. - A Angie? - spytał szeptem Brig. - Też. Tata... on by nas ochronił. - Bolało ją to, jak Brig mówił o Angie. - Dlaczego zgodziłeś się z nią tutaj spotkać? - Źle zrobiłem - wyrzucił jednym tchem. - Ale ona była... - załamał mu się głos. - ...przerażona. - Czym? - Nie wiem. - Może udawała. - Cassidy dość dobrze znała swoją starszą siostrę i chociaż zupełnie nie miała pojęcia, czego mogła się bać, była pewna, że Angela Marie Buchanan tak naprawdę nigdy w życiu nie była przerażona. - Może. - Brig nie był przekonany. Zapadała cisza. Krople deszczu bębniły o dach. W powietrzu czuć było ciepły zapach koni. - A w ogóle, co ty tu robisz?

  • Eugenia

- Dlaczego? - Pokłóciła się z Derrickiem. Twój brat chyba wypowiedział mi wojnę. Zagroził Angie i poparł go nawet twój ojciec. - Ale i tak wyszła. - Tak. Wymknęła się z domu pod błahym pretekstem. Miała iść wcześniej do Caldwellów. A potem spotkać się ze mną w mieście. - A ty się na to zgodziłeś. Mięsień drgnął mu w kąciku ust. - Twoja siostra... potrafi być przekonująca. - Więc nie jesteś taki odporny? - Po prostu lubię dokuczać bogatym chłopcom. Cassidy wszystko osunęło się w środku. Usiłowała się od niego odsunąć, ale trzymał ją mocno za ramię. Starała się, żeby w jej głosie nie było słychać bólu. - Angie nie wróciła jeszcze do domu, a Derrick jest wściekły. - Na mnie? Najwyraźniej się z tego ucieszył. - To nie żarty. Ma broń i jest przekonany, że wyświadczy przysługę wszystkim, włącznie z Angie, jeżeli cię... - Co? - Zabije. - Błazenada bogatego chłopca. Nie przejmuj się nim. - On mówił poważnie. - Serce dudniło jej ze strachu. - Możesz mi wierzyć, on cię zabije. - Niech spróbuje. - Westchnął. - Gdzie Angie? - A potrzebna ci do czegoś? - Nie, do cholery. - Opanował się. - Chciała, żebym się z nią tutaj spotkał. - W stajni? - Tak powiedziała. Kłopot w tym, że trochę się spóźniłem, bo Jed Baker chciał mnie sprać. Cieszę się dużą popularnością tej nocy. - Derrick nie żartuje. - Jed też nie żartował. On chyba nie rozumie. Zupełnie nie przejął się jej bratem. Było ciemno. Cassidy widziała tylko kontury twarzy Briga, które oświetlało nikłe światło wpadające przez okno. Na czole miał ślady krwi po bójce z Jedem. - Słuchaj, Brig. Derrick jest pijany. Lepiej, żebyś trzymał się od niego z daleka. - Nie mogła przestać myśleć o tym, że jej dotyka. - Może ktoś powinien dać mu nauczkę. - Nie. To nic nie da. Byli już tacy, co próbowali. - Potrząsnęła gwałtownie głową. Chciała go przekonać, że grozi mu niebezpieczeństwo. - On jest naprawdę zawzięty. Czasami... czasami wydaje mi się, że lubi krzywdzić ludzi. Sprawia mu to przyjemność. - Więc pora to zmienić. - Nie. Ty się do tego nie mieszaj. Nie dzisiaj. - Zrozpaczona chwyciła go za ramiona. - Idź do domu. Albo nie, idź w jakieś bezpieczne miejsce, gdzieś daleko. Niech Derrick wytrzeźwieje. - Żeby mnie stuknął, kiedy sobie popije następnym razem? - Wyżyje się na kimś innym. - Na kim? Na tobie? - Uniósł jej głowę. - Dam sobie radę. - A ja sobie nie dam? - W jego głosie pobrzmiewała drwina. Cassidy poczuła się jak głupia smarkula, która zachowuje się jak dorosła. - Derrickowi... na mnie zależy. Nie zrobi mi krzywdy. Nawet jeśli by mnie nie lubił, to nic mi nie zrobi ze strachu przed ojcem. Już on by mu dał, gdyby się dowiedział, że Derrick mnie dręczy. - A Angie? - spytał szeptem Brig. - Też. Tata... on by nas ochronił. - Bolało ją to, jak Brig mówił o Angie. - Dlaczego zgodziłeś się z nią tutaj spotkać? - Źle zrobiłem - wyrzucił jednym tchem. - Ale ona była... - załamał mu się głos. - ...przerażona. - Czym? - Nie wiem. - Może udawała. - Cassidy dość dobrze znała swoją starszą siostrę i chociaż zupełnie nie miała pojęcia, czego mogła się bać, była pewna, że Angela Marie Buchanan tak naprawdę nigdy w życiu nie była przerażona. - Może. - Brig nie był przekonany. Zapadała cisza. Krople deszczu bębniły o dach. W powietrzu czuć było ciepły zapach koni. - A w ogóle, co ty tu robisz?

24 February 2021 by Eugenia

70 - Chciałam... się przejechać. - W środku nocy? W deszczu? - Nie starał się nawet udawać, że jej wierzy. - To idiotyzm. Nawet jak na ciebie. - Ja... - Co? - Twarz Briga była tak blisko niej, że jego gorący oddech pachnący dymem, pieścił jej twarz. - Miałam zamiar jechać cię szukać. - Dotarło do niej, że cały czas go trzyma. Jej ręce spoczywały na ramionach chłopaka. Przysunął się bliżej, zmniejszając i tak niewielką odległość między nimi. - Mnie? - Żeby cię ostrzec. Przed Derrickiem. - Dam sobie radę z Derrickiem. - Mówiłam ci, że on... on ma broń. Brig przesunął dłonią po jej szyi. Cassidy poczuła mrowienie, gdy palce chłopaka dotknęły jej skóry. - Chciałaś mnie ochronić? - Jego głos był niski. I zmysłowy. - On jest niebezpieczny. Brig był tak blisko niej, że ledwie mogła oddychać. Słyszała bicie własnego serca. - Ja też. - Długim palcem zadarł jej brodę i pocałował ją. Jedna chwila wystarczyła, żeby Cassidy stopniała. Jego język przyparł szturm do jej ust, a ona chętnie je rozchyliła. Jak kwiat, który otwiera w słońcu kielich. Brig otoczył ją ramionami. Nogi się pod nią ugięły i prawie się rozpłynęła. Usta Briga były szorstkie, łakome i zachłanne. Było jej gorąco, strasznie gorąco, a ręce Briga tylko wzmagały ogień, który płonął pod jej skórą. Kochaj mnie, błagała w milczeniu. Proszę, Brig, kochaj mnie. Przywarła mocno do niego, chcąc więcej. Wiedziała, że tylko jego dotyk jest w stanie wzbudzić w niej pragnienie, które przyprawia ją o dreszcze. Niecierpliwie zdarł z niej bluzkę, a ona zajęła się guzikami jego koszuli. Jej piersi wyskoczyły ze stanika i ocierały się o jego owłosioną klatkę piersiową. - Cassidy - wyszeptał zdławionym głosem, jakby chciał przestać, ale nie mógł znaleźć w sobie tyle siły. Rozpiął jej biustonosz i piersi Cassidy znalazły się w jego spragnionych szorstkich dłoniach. - Cassidy, słodka, kochana Cassidy. Zaczął pieścić kciukami brodawki, które stwardniały i nabrzmiały. Krew w niej wrzała. Uklęknął i zaczął ją całować, a potem ukrył twarz w jej piersiach, przyciskając miękkie ciało do swoich policzków. Cassidy zaczęła odczuwać ból głęboko w środku. Z jej ust wydobył się jęk. Zmierzwiła jego włosy i przyciągnęła go bliżej do siebie. Jego gorący oddech dotknął brodawki. Brig ujął ją w usta. Cassidy miała nogi jak z waty. Całował ją, dotykał i obejmował jej pośladki. Ból przerodził się w nieodparte pragnienie, które wzbierało między jej nogami. Poczuła, że Brig odpina guzik jej szortów i usłyszała odgłos rozpinanego zamka, który chętnie poddał się jego rękom. Spodenki Cassidy opadły na ziemię. Brig ukrył twarz w jej łonie, drażniąc oddechem delikatną skórę. Dłońmi pieścił wewnętrzną stronę jej ud. - Pragnę cię - powiedział ochrypłym głosem. Jego wilgotne usta niosły ze sobą obietnicę. Czule dotykał jej jedwabistej skóry, a gorący oddech przenikał przez delikatną tkaninę majtek. Drżała w środku. Jej serce wyrywało się do niego. - Chcę cię, Brig. - Nie! Nie masz nawet pojęcia, czego chcesz. Ty masz... ty masz... Boże, ty masz dopiero szesnaście lat! - Kochaj się ze mną. - Ja... ja... nie mogę. - Oderwał od niej ręce i odchylił głowę, mrużąc oczy. Wzdrygnął się i wziął głęboki oddech, chcąc stłumić w sobie palące go pożądanie. - Przez Angie? - Co? Angie? - Otworzył szeroko oczy. - Nie... - Ugryzł się w język. - Nie? - Nie miała odwagi uwierzyć, że oparł się jej siostrze. Chciała dać mu siebie, swoje dziewictwo, swoją miłość, a na drodze stawała Angie. Łzy wstydu nabiegły jej do oczu. - Ona nie ma z tym nic wspólnego. - Ale przecież powiedziałeś, że ty i ona... - Skłamałem - przyznał się, niecierpliwym ruchem odgarniając włosy z twarzy. - Skłamałem. Żebyś dała mi spokój. - Ale widziałam was razem przy basenie... - Widziałaś to, co chciałaś widzieć. Rozpaczliwie pragnęła mu wierzyć. Z całej siły uchwyciła się tych słów. Osunęła się na kolana, ujęła jego twarz w dłonie i pocałowała go, długo i namiętnie. - Nie rób tego, Cassidy - ostrzegł ją. Nie przestała. Jej palce błądziły po umięśnionych ramionach Briga, zsuwając z nich koszulę, odsłaniając jego opięte skórą żebra. Mruknął, zaklął pod nosem i wziął ją w ramiona. Ich usta zwarły się w szaleńczym pocałunku. Opadli na podłogę pokrytą sianem. Nie było odwrotu, nie było strachu przed odmową. Wziął to, co dawała z taką ochotą. Jego ręce błądziły po jej piersiach, pieściły je, gniotły, składały ciche obietnice. Usta Briga przemierzały jej 71 skórę. Zakreślił językiem obszar pępka, przewracając ją na plecy. Zadrżała. Zaczęło w niej wzbierać gorące pragnienie. Jej skóra płonęła. Cassidy nie była w stanie myśleć o niczym poza tym, że nieodparcie pragnie, żeby ich ciała się złączyły. Zsunął z niej majtki i cisnął je w kąt. Potem zdjął buty i dżinsy. Całował jej uda, pośladki, a potem przesunął się wyżej. Jego oddech był gorący, język wilgotny, a usta uparte. Zamknęła oczy i poczuła, że ziemia zaczyna pod nią wirować, kiedy całował ją w najbardziej zakazanym miejscu. Między jej nogami zaczęło się rodzić ciepłe, wilgotne pragnienie. Brig się poruszał, przyprawiając ją o zawrót głowy. Cassidy wygięła się niecierpliwie. Pragnęła czegoś więcej, czegoś, czego nie potrafiła nazwać. Oddychała nierówno i szeptała jego imię. Nagle znalazł się nad nią - nagi, gorący, twardy i spocony. Spojrzała mu prosto w błyszczące oczy. - Powiedz mi, żebym tego nie robił - błagał. Oddychał niepewnie. Zagryzł wargi. - Nie mogę. - Na miłość boską, Cassidy... - Brig, kocham cię. - Nie... Zawsze będę cię kochać. Jego twarz wykrzywiła się w męczarniach. - Cass... Nie mogę składać obietnic. Cholera. Powinni mnie za to zabić. Kolanem rozchylił jej nogi i poddał się pożądaniu, które widziała w nabrzmiałych żyłach na jego szyi. - Nie! - krzyknął, ale jego ciało robiło swoje. Zagłębił się w niej, przełamując barierę jej dzieciństwa, czyniąc z niej kobietę. - Nie! Nie! Nie! Na ułamek sekundy zaparło jej dech z bólu. Zrozumiała, że oddała mu nie tylko ciało, ale swoją dziewczęcość. Przywarła do niego. Poruszał się z początku wolno, doprowadzając ją do granicy wytrzymałości. Oddech wiązł jej w gardle. Jej umysł wirował niczym kalejdoskop. Oderwała biodra od ziemi, poddając się jego rytmowi. Pot stapiał ich ciała. Z ust Cassidy wychodziły jęki rozkoszy. Miała wrażenie, że świat kręci się coraz szybciej i szybciej. Nagle księżyc, słońce i gwiazdy nad stajnią rozprysnęły się w fontannę świateł, która zalała noc. Zadrżała, a on razem z nią. - Brig! Och, Brig! - krzyknęła, obejmując go i szepcząc głosem, który wydawał jej się obcy. Opadła wycieńczona na podłogę. - Cass... - Przeszedł go dreszcz. Opadł na nią, oddychając szybko i płytko. Ich pot zmieszał się. Brig objął ją opiekuńczo ramionami. Serce waliło mu jak oszalałe. Uniósł się na łokciach i wpatrywał się w nią umęczonymi oczami. Przełknął ślinę i odgarnął kosmyk włosów z jej policzka. Przez kilka sekund słyszała jedynie wycie wiatru, gwałtowne bicie własnego serca i krople deszczu, uderzające w dach i w ściany. Wtuliła się w Briga, opierając głowę na jego ramieniu. Jego mięśnie rozluźniły się. - O Boże, co ja zrobiłem? - Jego głos był szorstki. Czuł obrzydzenie do samego siebie. - Cholera! Niech to szlag! - Walił w podłogę wolną pięścią. - Brig...? Zachowywał się tak, jakby stało się coś złego, jakby był zły na samego siebie. Na nią. Wstał, chwycił swoje dżinsy i spojrzał na nią tak wrogo, że miała ochotę zapaść się pod ziemię. - Nie. - W jego słowach słychać było niesmak. Ubrał się. - Nie zasługuję na to, żeby mnie zastrzelić. Powinni mnie powiesić za jaja. - Kopnął z wściekłości snop siana. - Cholera, gdzie ja miałem głowę? - Brig... - Byłaś dziewicą - rzucił oskarżycielsko, jakby to było grzechem. - Ja... oczywiście... ja nigdy... Wiedziałeś... - Tak, ale mnie to nie obchodziło. Boże drogi! Szesnastoletnia dziewica! - Odchylił głowę i wpatrywał się w krokwie. - Jestem idiotą, Cassidy. Cholernym idiotą. - Znowu kopnął, tym razem puste wiadro na wodę. Potoczyło się, z hukiem uderzając o ściany. Konie zarżały nerwowo. - Cholera, taki błąd! - Błąd? - wycedziła. Podniecenie opadło. Zamiast niego pojawił się wstyd. Znalazła koszulę i się nią przykryła. Mogła się nie wysilać, bo i tak nie zwracał na nią najmniejszej uwagi. Wyglądał przez okno, marszcząc czoło na widok burzy. - Cass, nie chciałem. - Możesz sobie gadać. - To znaczy, to znaczy, chciałem i nie chciałem. - Już lepiej - warknęła dotknięta. - Ale to był błąd. - Cały czas to powtarzasz. - Rozsadzała ją złość i wstyd. - Bo wiem. - Co wiesz? Uśmiechnął się chłodno, otrzepał koszulę z siana i wsunął ręce w rękawy. 72 - Jakiego zamieszania może narobić seks. - To było coś więcej niż seks. - O tym właśnie mówię. To nie było... Rzuciła ciuchy na ziemię i podeszła do niego całkiem naga. Położyła mu palec na ustach. - Nie kłam, Brig. Wszystko inne możesz robić. Ale nie kłam. - Ja nie... - Gówno! - Dotknęła kciukiem swojego mostka. - Ja też tu byłam. Wiem, co czułam i wiem, co ty czułeś. - Ku jej przerażeniu załamał jej się głos. - Nie masz pojęcia. To był twój pierwszy raz, ale nie mój. - Co chcesz przez to powiedzieć? - Bała się oddychać ze strachu przed tym, co usłyszy. Głos Briga był szorstki i stanowczy. - Przeżyjesz jeszcze wiele orgazmów, ale nie ja cię do nich doprowadzę. To był tylko seks, Cass. Nic więcej. Zrobisz to z tuzinem innych chłopaków... Zareagowała od razu. Zamachnęła się i uderzyła go w twarz. Odgłos poniósł się echem po stajni. - Nigdy! - Akurat. - Potarł policzek. Dostrzegła ból w jego oczach. Całym swoim naiwnym sercem wierzyła, że stara się być szlachetny. - Brig, przepraszam. Nie chciałam... - Dorośnij, Cassidy. - Odwrócił się do drzwi. - Ale nie licz, że ja ci w tym pomogę. - Bo kochasz Angie? - Poczuła się tak szczeniacko, tak głupio... Całe jego ciało napięło się, a kręgosłup zesztywniał. Odwrócił się twarzą do niej. Wyglądał jakby postarzał się o dziesięć lat. - Nie kocham Angie - wycedził przez zaciśnięte zęby. - Ciebie też nie kocham. Nikogo nie kocham i jest mi z tym dobrze. Poczuła się tak, jakby to ona dostała policzek. Łzy dławiły ją w gardle i paliły w oczy. - Przeżyjesz to. - Nie. - Na pewno tak. I któregoś dnia, kiedy będziesz starsza, wyjdziesz za kogoś, kto ma takie same marzenia jak ty. Za kogoś, kogo zaakceptują twoi rodzice i kto na ciebie zasługuje. - Brig... - Ja cię nie kocham, Cassidy. Więc nie wciągaj mnie w swoje dziecinne fantazje. Nic z tego nie będzie. Przyglądała się, jak wychodzi. Jak odchodzi z jej życia. Część jej - ta część naiwnej nastolatki - zwiędła i umarła. Deszcz pluskał i chlupotał w piaszczystych rowach. Konie nerwowo wierzgały nogami w boksach. Cassidy poczuła, że ma w oczach łzy. Pozbierała swoje rzeczy. Czego się spodziewała? Przysięgi dozgonnej miłości? Od Briga McKenziego? Była marzycielką. Przecież on tutaj czekał na Angie. Usłyszała ryk silnika harleya. Żwir się rozbryznął, biegi zawyły przeraźliwie. Motor odjechał i dźwięk ucichł w deszczu. - Szczęśliwej drogi. - Wcale tak nie myślała. Gdyby wrócił, znowu całowałaby się z nim i kochałaby się z nim jeszcze raz. Kochała się. Zrobiła to. Zamiast siostry. To ona uwiodła Briga McKenziego. Ta myśl napawała ją goryczą. Założyła majtki i pomyślała o Angie. Gdzie ona jest? Dlaczego chciała się spotkać z Brigiem? Wciągnęła spodenki i już znała odpowiedź. Angie miała zamiar uwieść go jeszcze raz. Zamiast niej zrobiła to młodsza siostra. Cassidy zamrugała oczami, zapięła bluzkę i postanowiła, że nie będzie o tym więcej myśleć. Kochała Briga całym sercem, ale on nigdy jej nie pokocha. Derrick cały czas był na dworze. Z bronią. Zdrętwiała. Założyła buty, chwyciła uprzęż Remmingtona i wybiegła ze stajni. Zobaczyła, że coś się porusza przy drzwiach. Omal nie krzyknęła. Warkot silnika samochodu słychać było coraz bliżej. Cassidy zalały światła reflektorów. Stanęła bez ruchu, jak w pułapce. Nieznajomy samochód zatrzymał się i wysiadła z niego matka. Potknęła się. - Dziękuję za podwiezienie. Otworzyła parasol. Samochód odjechał, zostawiając ją w ulewie twarzą w twarz z córką. - Co ty wyprawiasz? Musiała skłamać. - Sprawdzałam, co z Remmingtonem. - Aha. I co? - Dena była zgryźliwa. - Z nim pewnie wszystko w porządku, ale tobie nie wolno na nim jeździć. Zwłaszcza w nocy, i to w deszczu. - Wiem, ale... - Była szalona. Musiała ratować Briga. Przed Jedem. Przed Derrickiem. Przed Angie. Przed nim samym. - Nie sprzeciwiaj się. - Dena pomachała palcem przed nosem Cassidy. - Odłóż lejce na miejsce i zmiataj z tego deszczu. - Wyjęła z włosów Cassidy słomkę siana. Jej wargi zacisnęły się podejrzliwie. 73 Cassidy nie miała wyboru. Musiała zrobić to, co kazała jej matka. Serce waliło jej jak młotem, kiedy szły do domu. - Ojciec wrócił? - Nie. Był tylko Derrick, ale wyszedł. Żeby zastrzelić Briga. O, Boże, proszę cię, uratuj go. - A Rex się nie pokazał? - Nie. Kto by się teraz przejmował ojcem. Brigowi grozi niebezpieczeństwo! - Zakłamany gnojek! Wiesz, co zrobił? Zostawił mnie samiutką na przyjęciu u Caldwellów. Powiedział, że idzie sobie zapalić i odjechał. W całym moim życiu nikt mnie tak nie poniżył. - Otrząsnęła parasol na ganku, weszła do hallu i potknęła się na pierwszym stopniu. - Dobrze wiem, gdzie jest. Możesz mi wierzyć, że zrobię mu rano karczemną awanturę. A ty... - spojrzała na nią przez ramię - ...idź natychmiast do łóżka. Jest późno. Racja. A Derrick poluje na Briga. Dena zmrużyła podejrzliwie oczy. - Coś się stało? - Otworzyła torebkę i zaczęła szukać kluczyków. Pewnie, że się stało! Dłonie Cassidy były mokre od potu. - Nie... - No to idź spać. - Dena upuściła kluczyki. Schyliła się, żeby je podnieść. - Niedługo wrócę. - Mamo, nie możesz jechać w takim stanie. Za dużo wypiłaś i... - Nie kłóć się ze mną - Dena wyprostowała plecy. Starała się wyglądać na trzeźwą. - Gdzie jedziesz? - Znaleźć twojego ojca. - Dlaczego po prostu na niego nie poczekasz? - Jeżeli Dena pójdzie na górę i zaśnie głęboko, Cassidy będzie mogła wymknąć się z domu i pojechać za Brigiem. Twarz Deny spochmurniała. - Bo mam dosyć czekania. - Uśmiechnęła się smutno. - O wiele za długo czekałam na to, żeby twój ojciec zaczął się wobec mnie zachowywać właściwie. Chyba najwyższy czas, żeby się o tym dowiedział. - Wyprostowała się i chwyciła za klamkę. Kluczyki zabrzęczały jej w dłoni. - Nie czekaj na mnie, kochanie. Nie wiem, kiedy wrócę. - Mamo, nie! Nie możesz jechać w takim stanie... - Odejdź, Cassidy. Idź natychmiast na górę i połóż się. - Wyminęła córkę, która wyciągała rękę po kluczyki. Ulotniła się w mgnieniu oka. Cassidy nie traciła czasu. Wiedziała, co musi zrobić. Niezależnie od tego, jakie czekają ją konsekwencje. 10 Rex stał na deszczu i mrugając mocno powiekami, położył na grobie Lucretii jedną białą lilię. Miał łzy w oczach. Uświadomił sobie zbyt późno, że chyba za dużo wypił. Powinien uważać. Kiedy wypijał za dużo, zawsze były z tego kłopoty. Wpatrując się w nagrobek, zagryzł drżącą dolną wargę. Kocham cię, pomyślał. Zawsze cię kochałem. Ale nie był jej wierny. Nawet kiedy żyła. Głęboko w sercu wiedział, że Lucretia zabiła się z powodu jego niewierności. Miała godność i, chociaż nie chciała go w swoim łóżku, nie mogła znieść, że szukał sobie innych kobiet, z których większość nic dla niego nie znaczyła. Oprócz jednej. A teraz... Codziennie przeżywał męczarnie, gdy widział jak Angie zamienia się w kobietę tak bardzo podobną do matki. Czasami, gdy wchodziła do pokoju, zapierało mu dech w piersi, bo był pewien, że widzi pierwszą żonę albo ducha zmarłej żony w swojej córce. W tych bolesnych chwilach czas się cofał i Rex zapominał o rzeczywistości, a prawda mieszała się z fantazją. Chciał, o Boże, jak bardzo chciał, żeby ona naprawdę była jego ukochaną żoną. - Przebacz mi. - Zawsze szeptał te słowa, kładąc kwiaty na grobie Lucretii. - Zhańbiłem cię, postąpiłem okrutnie. Przyrzekam, że to się już nigdy nie powtórzy. Odkaszlnął i wrócił do samochodu. Zostawił Denę samą na przyjęciu. Myślała, że po prostu idzie się przejść i zapalić cygaro. Na pewno straciła poczucie czasu. Spojrzał na zegarek, wsiadł do lincolna i wyjechał przez otwartą bramę cmentarza. Wybuch wstrząsnął ziemią. Sunny poczuła go pod bosymi stopami, Zmroził ją strach. Padał deszcz, obmywając podjazd z kurzu. Zobaczyła pierwsze iskry. Płomienie wzbiły się ku zasnutemu ciemnymi chmurami niebu Prosperity niczym pociski w nocy. Jasne języki ognia wdzierały się coraz wyżej, dosięgając nieba. Deszcz i płomienie. Ogień i woda. Oparła się o ścianę baraku. Brig. Chase. Buddy. Wszyscy umrą. Wiedziała o tym. Wizje, które wyrywały ją ze snu przez kilka ostatnich miesięcy ułożyły się w całość. Nie myślała o tym, że jest w kapciach i w szlafroku. Wsiadła do samochodu. Może jeszcze nie jest za późno. Może uda jej się ocalić chociaż jednego syna. 74 - Pomóż mi - modliła się, włączając wsteczny bieg. - Pomóż mi, Boże. Ale wiedziała, że On jej nie wysłucha. Przez całe życie był głuchy na jej modlitwy. Kiedy wycofywała samochód z podjazdu, światło reflektorów zalało stary barak. Zobaczyła szyld nad drzwiami. Kołysał się na wietrze i kpił z niej wyblakłymi literami. Wróżenie z ręki. Karty tarota. Przepowiednie. W jej głowie dźwięczał śmiech i krzyki. Oddałaby swoje życie, żeby uratować swoich synów. - Weź mnie - modliła się, zawracając starym cadillakiem. - Weź mnie albo kogoś innego, ale oszczędź moich synów! Cassidy szła do stajni. Nagle w oddali rozległ się huk, tak głośny, że serce w niej zamarło. Ale teraz nie mogła się tym przejmować. Teraz musiała odnaleźć Briga. Po wyjściu Deny odczekała dwadzieścia minut. Gdy dochodziła do stajni, usłyszała w oddali pierwsze przenikliwe wycie syreny wzbudzające trwogę. Po chwili dołączył do niej sygnał innych samochodów. Serce tłukło jej się w piersiach. Brig. Derrick go dopadł. Pewnie leży zakrwawiony i umiera przez jej brata. Dlatego, że jej nie posłuchał. Dlatego, że go nie ocaliła. - O Boże, nie - wyszeptała. Założyła Remmingtonowi uprząż i wyprowadziła go ze stajni. Syreny wyły nieprzerwanie. Wyszła na wybieg. Źrebak się wyrywał. - Nie mam na to czasu - ostrzegła go. Podbiegła do płotu i dosiadła konia. Krople deszczu ciekły jej po twarzy. Pociągnęła za wodze, pochyliła się, ale koń wierzgnął i bez trudu ją zrzucił. Ziemia mignęła jej przed oczami. Wyciągnęła ręce, żeby złagodzić upadek. Bum! Ból przeszył jej ramię. Głową i ręką uderzyła w twardą ziemię. Jęknęła. Próbowała się ruszyć i odzyskać jasność umysłu. Poczuła ból w nadgarstku. Przez chwilę leżała nieruchomo. Wciągnęła powietrze i z trudem usiadła. Remmington pogalopował na drugi koniec wybiegu. Rżał, parskał i wierzgał nerwowo. Cassidy poczuła smród. Z początku nierozpoznawalna, a potem już wyraźna woń gryzącego dymu przenikała zapach powietrza po deszczu. Cassidy zamknęła na chwilę oczy. Przecież nikt nie pali, jest środek nocy i... Pożar! Zahuczało jej w głowie. Wykręciła szyję i spojrzała w stronę domu. Ale w domu nikogo nie było. Zresztą nikt nie rozpala ognia w kominku w gorący letni dzień. Jednak dym wisiał w powietrzu niczym ponury śmiech. Cassidy poderwała się na nogi. Sprawdziła wszystkie zabudowania, szukając śladu ognia czy choćby iskry. Nic nie znalazła. Czuła dotkliwy ból w ręce. Oparła się o płot. Miała świszczący oddech. W ustach czuła smak spalonego drewna. Coś się pali. Niedaleko. Zdrętwiała ze strachu. Nie może dosiąść Remmingtona. Najpierw musi opatrzyć sobie nadgarstek. Wyszła z wybiegu i podtrzymując ostrożnie ramię poszła w stronę wzgórza. Nigdy dotąd nie zauważyła, że dom leży tak daleko od stajni. Nie mogła się jednak poddać. Ktoś musi ostrzec Briga... Przystanęła na ganku i odwróciła się, żeby przyjrzeć się posiadłości ojca. Ze wzgórza widać było wszystko. Spojrzała ponad wierzchołkami jodeł i zobaczyła pomarańczową łunę nad miastem. Ujrzała płomienie i serce zaczęło jej łomotać. W powietrze wzbijała się ogromna ściana ognia. Brig! Chociaż umysł mówił jej, że to niemożliwe, wiedziała, że Brig jest w niebezpieczeństwie. W większym, niż przypuszczała. Może coś mu się stało. Może zdarzył się wypadek przy stacji benzynowej. Albo kula z broni Derricka trafiła w coś łatwopalnego. Na przykład w motor Briga, zaparkowany samochód albo... Nie do końca zdając sobie sprawę z tego, co robi, pobiegła z powrotem na wybieg. Nie czuła już przeraźliwego bólu ręki, bo jej umysłem i ciałem zawładnął potworny strach. Wpadła do stajni i usiłowała wymazać z myśli wszystkie obrazy Briga. Nie chciała myśleć o tym, że leży ranny, nieprzytomny, że płomienie igrają wokół jego twarzy... O Boże. Powtarzała modlitwę za modlitwą. Obryzgiwała ją woda, ale biegła dalej, potykając się i płacząc. Biegnij! Biegnij! Biegnij! Konie parskały i tupały nerwowo. Cassidy zdrową ręką wzięła trochę siana i wybiegła na zewnątrz. Mrużąc oczy w deszczu, otworzyła furtkę i zamknęła ją z trzaskiem. - Nie mam teraz czasu. - Podeszła do konia, który najwyraźniej miał ochotę jej uciec. - Nie teraz - ostrzegła go. - Na miłość boską, Remmington, nie teraz! Wyciągnęła do niego rękę z sianem. Krnąbrny koń zastrzygł smutno uszami i nieśmiało zrobił krok do przodu. Wziął siano, dotykając dłoni Cassidy miękkimi wargami. Nie czekała. Jednym ruchem chwyciła wodze, kopniakiem otworzyła furtkę, wskoczyła na mokry od deszczu grzbiet źrebaka i zanurzyła palce w jego grzywie. - Dalej! - krzyknęła. Koń pogalopował drogą, rozbryzgując błoto i kałuże. Pędził, jakby sam diabeł siedział mu na ogonie. - Rozejść się! Boże, ludzie, co wy tutaj robicie? Rozejść się! - Komendant straży pożarnej był bardzo zdenerwowany. Wrzeszczał, starając się przekrzyczeć trzask potężnych płomieni, huk pompowanej ogromnymi 75 wężami wody, która łukiem spadała na poczerniały teren starego tartaku. Czarny dym tworzył olbrzymie chmury. Żar zalewał tłum. Ludzie kaszleli i krzyczeli, a ogień szalał mimo wysiłków ochotniczej straży pożarnej. Powietrze przesiąknięte było gryzącym dymem, a piekielne płomienie, wzbijające się z zajętych ogniem belek, dosięgały blaszanego dachu. Pożar był niczym oddech piekła. W końcu wiatr zmienił kierunek. Dopiero wtedy strumień wody pompowanej z wozów strażackich przemógł szalejący żywioł, który ryczał i huczał. Cassidy stała w tłumie nieznajomych ludzi i przyglądała się strażakom, którzy niezmordowanie usiłowali zdławić ogień. Przywiązała Remmingtona do słupa wspierającego balkon domku należącego do jej ojca i przez tłum przecisnęła się bliżej piekła. Serce jej kołatało. Trzęsła się ze strachu. Ale palił się tylko stary pusty tartak. Wprawdzie był to zabytkowy budynek, który ojciec chciał odrestaurować, ale Cassidy poczuła ulgę. Nie płonął motor Briga ani samochód matki. Pożaru nie spowodowała broń Derricka ani nikt znajomy. Cassidy stała w tłumie gapiów - ludzi z miasteczka, którzy przyszli w pośpiesznie założonych dżinsach albo w szlafrokach, żeby pomóc albo tylko popatrzeć na szalejący żywioł. Do barierek pchali się dziennikarze i ekipa telewizyjna, nie przejmując się ulewą. W ciemności migotały niebieskie, czerwone i białe światła. - Panie Lents, co, pana zdaniem, było przyczyną pożaru? - Dziennikarz usiłował przekrzyczeć hałas. - Za wcześnie, żeby o tym mówić. - Komendant straży pożarnej zapalił papierosa. Miał osmaloną i brudną twarz. Żółty płaszcz przeciwdeszczowy ociekał wodą. - Podpalenie? - spytał inny dziennikarz. - Powiedziałem już, że za wcześnie, żeby o tym mówić. Proszę się odsunąć. - Odwrócił się i zaczął krzyczeć do jednego ze swoich ludzi. - Garrison, usuń ten samochód z drogi. Niech czwarty wóz podjedzie bliżej... - Czy był ktoś w środku? - spytała dziennikarka. - O ile nam wiadomo, to nie. Nie mogliśmy się dostać do środka, bo ta stara hubka z krzesiwem paliła się jak pudełko zapałek. Ale właśnie sprawdzamy. - Co spowodowało wybuch? Komendant nie zwrócił uwagi na dziennikarza. - Kazałem przestawić ten cholerny samochód! - warknął. - Na Boga, to nie piknik! Z właścicielem auta blokującego drogę zaczął rozmawiać kolejny strażak. Samochód powoli wycofał się między tłumem. - Czy Rex Buchanan już wie, że budynek stanął w płomieniach? - Zawiadomiliśmy go. Ktoś obok Cassidy zaśmiał się złośliwie. - Założę się, że znaleźli go zalanego w pestkę na przyjęciu u Caldwellów. Cassidy odsunęła się krok do tyłu, żeby dwaj mężczyźni nie widzieli jej twarzy. - Jeden budynek mniej czy więcej nie sprawi mu różnicy - stwierdził niższy. - A czy jego w ogóle cokolwiek obchodzi? Należy do niego pół miasta. Ta rudera pewnie była mniej warta niż ubezpieczenie. Stojąca obok kobieta w wytartym wełnianym szlafroku i z wałkami we włosach, przytaknęła z przekonaniem. - Jeżeli da się z tego wyciągnąć pieniądze, już Rex Buchanan na pewno to zrobi. Cassidy odsunęła się od plotkarzy, przedarła się między ludźmi i przyglądała się budynkowi, z którego zostały jedynie tlące się zgliszcza. W deszczu unosił się z nich złowróżbny dym. Z trzech wozów strażackich na czarne resztki domu i popiół nadal lała się woda. Jakiś dziennikarz, usiłując przepchnąć się do przodu, niemal zgniótł Cassidy. - Szefie, moglibyśmy podejść trochę bliżej? - Słuchajcie, chłopaki. Odsuńcie się, a za kilka godzin udzielę wam wszelkich wyjaśnień. Ale teraz dajcie nam spokojnie pracować, dobra? Dwóch strażaków wyważyło kopniakiem osmalone drzwi i weszło do zwęglonego domu. - Boże, co za bałagan. - Komendant wyrzucił peta do kałuży. - Mamy szczęście, że zaczęło lać i że wiatr zmienił kierunek. Inaczej pewnie poszedłby z dymem sklep żelazny i piekarnia w sąsiednim budynku. Dziennikarz coś zanotował i nagrał na magnetofon. Gapie zaczęli się ruszać, ale się nie rozeszli. Rozmawiali z sąsiadami, zafascynowani piekłem, które w końcu ujarzmiono. - Hej! - krzyknął strażak ze środka sczerniałego budynku. Jego ochrypły głos pełen był niedowierzania. - Będzie nam potrzebna pomoc! - O, cholera! - Szef odwrócił się do strażaków. - Blackman i Peters, wy dwaj idźcie zobaczyć, o co chodzi... - Boże, przecież prosiłem o pomoc! Dalej! Gdzie jest to cholerne pogotowie? Wszystkie oczy zwróciły się na strażaka. Cassidy mało nie krzyknęła, gdy strażak wyniósł osmalone ciało. Zemdliło ją i musiała powstrzymać wymioty, które podeszły jej do gardła. - O, cholera... - wyszeptał ktoś z tłumu. - Wezwijcie lekarza. Cassidy cała się trzęsła. Nic nie pomoże pogotowie ani żaden lekarz na świecie. 76 - Nie! - krzyknęła. Cisza wydawała jej się rozdzierającym wrzaskiem. - Boże, nie! Było to ciało kobiety. Trudno ją było rozpoznać, bo miała zwęgloną skórę. Jednak Cassidy od razu wiedziała, że patrzy w nieruchome, martwe oczy swojej przyrodniej siostry. - Ej, jest następny! Pod Cassidy ugięły się nogi. Odwróciła się, żeby nie patrzeć. - Mężczyzna. Zaczęła biec jak szalona, ze ściśniętym gardłem i ze łzami w oczach. Ślizgała się na mokrej drodze i niewiele widziała. Dławiący szloch uwiązł jej w gardle. Ludzie się zatrzymywali i patrzyli na nią, ale jej to nie obchodziło. Nie była w stanie myśleć. Nie mogła uwierzyć, że straciła i siostrę, i Briga. - Proszę Cię, Boże, nie! Zrób coś, żeby on żył! A Angie... Jezu, Angie! - Cassidy chciała krzyczeć. Skręciła i za rogiem zobaczyła Remmingtona przywiązanego do słupa. Jego oczy były wielkie ze strachu. - O Boże, o Boże, o Boże... - szeptała Cassidy, odwiązując wodze drżącymi rękami. Jej myśli boleśnie krążyły wokół Briga i Angie. W końcu supeł ustąpił. Wsiadła na Remmingtona. Musi stąd odjechać. Odjechać z miasta. Od pożaru. Od prawdy. Łzy kapały jej z oczu. Ścisnęła Remmingtona kolanami. Koń pogalopował na oślep w głęboką ciemność. - Gdzie byłaś? - spytała Dena z tonem oskarżenia w głosie, gdy przemoczona i brudna Cassidy weszła do domu. - Jeździłam. - Zauważyła, że twarz matki jest ziemiście blada. Spodziewała się porządnej bury, ale matka przytuliła ją mocno i zaczęła szlochać. Nie zważając na to, że niszczy sobie jedwabną suknię, trzymała Cassidy w mocnym uścisku. - Dzięki Bogu, że nic ci się nie stało. Był pożar... - Wiem. Dena przywarła do niej. - Znaleźli dwa ciała. Cassidy zamknęła oczy. Nie chciała myśleć o zwęglonych zwłokach, które strażak wyniósł z tartaku. Angie i Brig. O Boże, tylko nie to. - Jeszcze ich nie zidentyfikowali, ale to mężczyzna i kobieta. Nie ma Angie ani Derricka i... O Boże, Cassidy, nie wiem, co zrobimy... co zrobi Rex, jeżeli oni nie żyją. - Angie? - powtórzyła sztywna z przerażenia. Nie pamiętała, jak wróciła do domu. Koń instynktownie dotarł do domu, ale ona przez całą drogę nie miała pojęcia, gdzie jest, ani co robi. Nagle znalazła się na podwórku... Nie pamiętała nawet, jak zsiadła z konia... O Boże, proszę... proszę... - Samochód Angie stał dwie przecznice dalej - powiedziała Dena łamiącym się głosem. - Nie. - Cassidy potrząsnęła przecząco głową i zaczęła się cofać, jakby usiłowała odpędzić od siebie przerażający obraz. - To nie Angie. Nie. - Trzęsła się i szczękała zębami, a strach boleśnie ściskał jej serce. Jeżeli będzie to bez przerwy powtarzać, jeżeli przekona samą siebie, że Angie żyje, to może obudzi się z tego śmiertelnego koszmaru i... - Mam nadzieję, że masz rację. - Dena zanurzyła drżące dłonie we włosach Cassidy. - Twój ojciec jest teraz na policji, a Derrick... - głos kobiety załamał się. Zamrugała, żeby powstrzymać łzy. Rozmazał jej się tusz do rzęs, zostawiając czarne smugi na policzkach. Cassidy przypomniała sobie wykrzywioną z wściekłości twarz brata i nienawiść bijącą z jego oczu. Trzymał broń i chciał zabić. - Ja nie mogę... - Cassidy nie mogła mówić. - Ja w to nie uwierzę. Derrick i Angie. Wrócą do domu. Muszą. I Brig. On też musi żyć. Wszyscy muszą żyć. Dena jęknęła żałośnie. - Och, kochanie, mam nadzieję. - Nic im się nie stało! - krzyknęła Cassidy. Nie chciała uwierzyć w tragedię, której była świadkiem. Ale nie dawało jej spokoju to, co powiedział Brig. Szukał Angie dziś w nocy. Chciała się z nim spotkać, mimo że byli razem na przyjęciu u Caldwellów. - Módl się, żeby to nie była prawda. - Dena pociągnęła nosem. Powoli się uspokajała. - Dzięki Bogu, że tobie nic się nie stało. Wchodź do środka i... się umyj. Zaparzę herbatę, zrobię kawę i kakao. A może powinnaś raczej iść do łóżka... O Boże, gdzie jest Rex? Wyszedł godzinę temu, a załatwianie spraw na policji nie trwa chyba tak długo. - Znowu zaczęła płakać, szepcząc, że to wszystko przez nią. Cassidy była przerażona. Zaprowadziła matkę do schodów. - Muszę zapalić. - Dena zaczęła szukać torebki na korytarzu. Za oknami błysnęły światła. Cassidy zobaczyła, że na podwórko wjeżdżają trzy samochody. Wyglądały jak kondukt pogrzebowy. I rzeczywiście nim były. Cassidy zaczęło piec w gardle. Cały czas czuła zapach dymu. Zaczęła się trząść. Pierwszy jechał samochód policyjny. Za nim lincoln Reksa Buchanana i mercedes sędziego Caldwella. Cassidy otworzyła drzwi i na nogach jak z waty wyszła na ganek. Matka ścisnęła ją za ramię. - O Boże, nie. Proszę, nie - wyszeptała Dena. 77 Cassidy z przerażeniem patrzyła, jak ojciec niepewnie wysiada z samochodu. Twarz miał szarą, a włosy splątane od deszczu. Kulił szerokie ramiona, zdradzając, że boli go serce. Dena jęknęła. Gorycz dławiła gardło Cassidy. Prawie nie poczuła bólu, gdy matka ścisnęła ją mocno za obolały nadgarstek. Rex, wspierany przez szeryfa Doddsa i Sędziego, podszedł wolno do drzwi. Zanim zdążył się odezwać, na podjeździe pojawił się samochód Derricka. Zatrzymał się z piskiem opon. Chłopak wyskoczył z auta. Nos drżał mu z wściekłości. Zmoknięte włosy przykleiły się do głowy. Pognał do domu. - Ukręcę mu ten pieprzony łeb. - W rękach trzymał broń. Miał podartą koszulę, a ręce i strzelba były brudne od błota. Ze zmrużonych oczu biła nienawiść. - Co...? - spytała męża Dena. - Nie Angie... Rex tak mocno zacisnął powieki, że się zachwiał. Cassidy była pewna, że ojciec zemdleje. - Nie, tato, to niemożliwe. - Nie chciała usłyszeć prawdy, nie chciała uwierzyć w śmierć, którą wyczytała z oczu ojca. Nie mogła uwierzyć w to, co widziała na własne oczy. - Nie... - Idź na górę, Cassidy - powiedział. - Ale Angie... Z oczu ojca popłynęły łzy. - Jest już ze swoją matką. Derrick zawył, nie mógł uwierzyć. W bólu wycelował strzelbę w zasłonięty chmurami księżyc. Trach! Wystrzelił. Łuski spadły na podwórko. - Odłóż to, synu - nakazał stanowczo Sędzia. Szybko przeskoczył przez trawnik, wyciągając rękę po broń. - Dajcie mi spokój! - Derrick... - upomniał go ojciec ledwie słyszalnym na wietrze głosem. - Do domu. - Nie! Ona nie żyje, tato, nie żyje. To ten bydlak McKenzie ją zabił. - Przestań, synu. Rób, co ci każe ojciec - zwrócił mu uwagę Sędzia. Broń znowu wystrzeliła w niebo. Derrick upadł na kolana i zaczął rozpaczliwie szlochać. Cassidy nie mogła się poruszyć, nie była w stanie mówić. Dena objęła męża i mocno go przytuliła, jakby się bała, że Rex może się rozpłynąć. - Już dobrze - wyszeptała. - Wszystko się jakoś ułoży. Przetrzymamy to. Rex Buchanan zachwiał się. Żona go podtrzymała. Sędziemu udało się przekonać Derricka, żeby wszedł do domu. Szeryf, postawny mężczyzna z rudymi włosami i perkatym nosem, sprawiał wrażenie skonsternowanego. - Może przyjdzie pan później? - zasugerował Sędzia, gdy znaleźli się w domu. - Przykro mi. To mój obowiązek. - Ale doktor Williams jest już w drodze i pewnie da Reksowi środek uspokajający... - Tym lepiej. Proszę posłuchać, Sędzio. Wiem, że chce pan być miły, ale ja muszę wykonywać swoją robotę. Jeżeli policzyć dziecko, to nie żyją trzy osoby i... - Dziecko? - Dena podniosła głowę. - Tak, pani Buchanan. Lekarze przygotowali wstępny raport. Wygląda na to, że pani pasierbica była od kilku miesięcy w ciąży. - Nie... Rex opadł na swój ulubiony fotel i ukrył twarz w dłoniach. - Angie... - szeptał bez przerwy. - Angie, Angie... Moje dziecko. Cassidy oparła się ciężko o framugę drzwi. Miała nogi jak z waty. Zbierało jej się na wymioty, gdy myślała o tym, że Angie nie żyje, że nigdy już nie będzie się śmiała, że nie będzie nieprzyzwoicie flirtować, że nigdy już nie wypomni Cassidy braku gustu, nigdy nie poprosi jej, żeby ją uczesała... Łzy spływały jej po policzkach. Angie była w ciąży. Nic dziwnego, że miewała humory. Cassidy dostała mdłości. Nikt nie musiał jej mówić, kto był ojcem dziecka. Na pewno Brig. I na pewno to on był z nią, kiedy wybuchł pożar. Nie! - krzyknęła w myśli. Ugryzła się w język i nie wydała z siebie żadnego dźwięku. - Nie wiemy, kim był mężczyzna, który spłonął razem z nią, ale mamy kilka tropów. Nie ma Bobby’ego Alonzo i Jeda Bakera. Nie ma też Briga McKenziego. Cassidy drgnęło serce. - McKenziego? - powtórzyła Dena. - Tak. Jego motor stał przy samochodzie Angie. - Nie! - krzyknęła Cassidy. Oczy wszystkich zwróciły się na nią. - Dlaczego nie? - spytał szeryf. - Bo... bo... on tutaj był i nie zdążyłby dojechać do tartaku i... - Co ten bydlak tu robił? - ryknął Derrick i doskoczył do Cassidy. - Co? - On... szukał Angie. - To sukinsyn! - Przestań! - rozkazał szeryf. - Więc nie zdążyłby dotrzeć do tartaku? 78 - Nie sądzę. - Cassidy bała się oddychać. Wbrew rozsądkowi miała nadzieję, że się nie myli. Że Brig żyje i że ani Angie, ani jego nie było w tym potwornym piekle. - To bzdury. To stek kretyńskich, obrzydliwych bzdur. - Derrick podszedł do barku i otarł oczy grzbietem dłoni. Od stóp do głów był brudny od sadzy i kurzu. - Powinienem był go zabić, gdy miałem okazję. - Derrick! - Ochrypły głos Reksa zwrócił uwagę wszystkich. - Nie chcę słyszeć takich głupstw. - Możliwe, że on już nie żyje - powiedział szeryf Dodds. - Jego matka jest w mieście. Bez przerwy zawodzi i płacze. Twierdzi, że miała wizję i widziała ogień. Wiesz, jak z nią jest - czasami nie jestem pewien, czy nie należałoby jej zamknąć. Teraz jest w klinice i próbują ją uspokoić. Jest z nią Chase, drugi syn. Alonzowie i Bakerowie odchodzą od zmysłów z przerażenia. Derrick zaklął głośno. - Słuchaj, durniu! On ją zabił! To on! Widziałem Jeda i był cały zakrwawiony. McKenzie pobił go do nieprzytomności kijem baseballowym. Musi go pan dorwać, szeryfie. A jeżeli się panu wymknie, to wszyscy w mieście się o tym dowiedzą. - Syn Sunny nie zrobiłby Angie krzywdy... - Głos Reksa załamał się. Sam nie był pewien tego, co mówił. - Nie wymknie nam się. - Szeryf był niezadowolony, gdy dotarły do niego słowa Derricka. - Już wysłałem samochód do domu McKenziech i rozstawiłem ludzi na wszystkich wylotówkach z miasta. - Więc jednak go pan podejrzewa? - Po prostu nie wiem, co o tym myśleć. Dopóki wszystko się nie wyjaśni, każdy jest podejrzany. Nawet ty. - Zmrużył oczy i spojrzał na Derricka. - I bardzo dobrze. Niech prawda wyjdzie na jaw. Mam nadzieję, że wtedy McKenziego powieszą za jaja. Dena wzdrygnęła się, słysząc wulgarne słowa. Cassidy nie mogła tego dłużej znieść. Miała wrażenie, że dom ją osacza. Wyszła z hallu, bo i tak nikt nie zwracał na nią uwagi. Wybiegła tylnymi drzwiami i zeszła po schodach. Nie potrafiła nad sobą zapanować. Pochyliła się, szarpana nudnościami. Ból pulsował jej w skroniach. Niedowierzanie przeszywało jej umysł. Otarła ręką usta i pobiegła do stajni, gdzie zawsze szukała schronienia. Wsiądzie na Remmingtona i będzie jechała, jechała, jechała, dopóki tylko będzie mogła. Dopóki nie pozbędzie się dręczącego ją bólu. Potknęła się, wchodząc do stajni. Niewiele widziała przez łzy. Nie mogła ustać na słabych nogach. Zaczęło ją boleć ramię, ale nie zwróciła na to uwagi. Ból, który czuła w sercu był większy niż ból ręki. Zdjęła siodło i podeszła do furtki. - Cassidy? - Brig? - Musiało jej się zdawać, że usłyszała jego głos. To pewnie dlatego, że nie chce uwierzyć w to, co się stało. A może oszalała? - Brig? - Ćśśś... To ja. - Znalazł się obok niej. Przyciągnął ją do siebie silnym ramieniem. Przytulił do niej twarz, pachnącą popiołem i dymem. - Żyjesz - powiedziała ledwie słyszalnym szeptem. Łzy popłynęły jej po policzkach. Był cały! Cały i zdrowy! - Ale jak... - Zresztą to nie miało znaczenia. Przywarła do niego, wbijając palce w jego ciało. Jej usta niecierpliwie błądziły po mokrej od deszczu twarzy chłopaka. - Myślałam... O Boże... - Zaczęła płakać. Wstrząsał nią rozdzierający szloch. Trzymając ją w ramionach, ukrył twarz w jej szyi. Czuła przy sobie jego napięte mięśnie. Przez chwilę myślała, że wszystko będzie dobrze. A potem znowu poczuła ciężar, potworny ciężar prawdy. - Ty... musisz uciekać. Angie nie żyje. Wyprostował się. - Wiem. - I ktoś zginął razem z nią. - Baker. - Skąd...? - Przełknęła z trudem ślinę i odsunęła się od niego. Na posiniaczonej twarzy miał ślady sadzy. Pachniał dymem. - Skąd wiesz? - Byłem tam. Jęknęła zdławionym głosem. - Tam było jak w piekle - powiedział nieobecnym głosem. - Oni mówią, że ty to zrobiłeś... - Dotknęła zadrapania pod jego okiem. Odrzucała podejrzenia, które zaczęły ją dręczyć. - To nie ja. Strach uruchomił alarm w jej głowie. Jak tylko policja się dowie, że to Jed był z Angie, jak tylko szeryf stwierdzi, że Jed i Brig rzeczywiście wcześniej się pobili... Wnioski nasuwały się same. - Widział cię tam ktoś? Brig wpatrywał się w ciemność. Trzymał ręce na jej bluzce. Czuła, że jej ciało reaguje na jego dotyk i wiedziała, że uwierzy we wszystko, co usłyszy. 79 - Ja nikogo nie widziałem. - Musisz uciekać. - Zmusiła się, żeby to powiedzieć. Czuła się tak, jakby zabijała własną duszę. Wiedziała, że jeśli Brig wyjedzie, to już nie wróci i nigdy więcej go nie zobaczy, a jej miłość do niego powoli umrze. - Ja nie uciekam od... - Ale musisz. - Płakała, rozpaczliwie chcąc go ocalić. - Ale nie masz motoru. Już go znaleźli. - Myślała gorączkowo. Tylko jedno przychodziło jej do głowy. - Weź Remmingtona. Powiem, że jeździłam na nim, że mnie znowu zrzucił i uciekł. Zanim się zorientują, że go nie ma, ty będziesz już daleko... Brig zaciskał zęby. - Nie chcę, żebyś przeze mnie kłamała. Łzy uwięzły jej w gardle. To naprawdę było pożegnanie. - Będę... będę musiała. Inaczej wsadzą cię do więzienia. - Skąd wiesz? - Z jego oczu wyczytała, że się poddał. Zrozumiał, że ma rację. Chyba że... chyba że... - Cassidy, ja nie podpaliłem tartaku. Nie obchodzi mnie, co myśli całe pieprzone miasto, ale ty musisz mi uwierzyć. - Ja... ja ci wierzę - powiedziała, wpatrując się w niego naiwnymi, ufnymi oczami. - Nie wiesz? Zawsze będę ci wierzyć. Z jego gardła wydobył się jęk. Przyciągnął ją bliżej. - Nie zasługuję na ciebie. - Jego wargi przylgnęły do jej ust w brutalnym, rozpaczliwym pocałunku. - Nie mogę tego zrobić. - Opuścił głowę. - Szeryf jest tutaj. Porozmawiam z nim. Powiem mu prawdę... - Nie! Brig, ty nic nie rozumiesz. Oni cię już skazali. Byłam tam i słyszałam, co mówili. Derrick opowiedział o twojej bójce z Jedem. Wiedzą, że byłeś w tartaku. Szeryf musi kogoś oskarżyć... - Łzy spływały jej po policzkach. Nie wiedziała, czy były to jej, czy jego łzy. Czuła, że długimi palcami głaszcze jej włosy. - ...proszę, zrób to. Uratuj się. Co komu z tego przyjdzie, że resztę życia spędzisz w więzieniu? - Nie wierzysz w sprawiedliwość? - W Prosperity? Kiedy zginęli córka Reksa Buchanana i syn Bakerów? Jak ty to sobie wyobrażasz? - Ja nigdy nie wierzyłem w system. - Więc jedź! - Odsunęła się od niego. Serce łomotało jej ze strachu i nie mogła założyć siodła na grzbiet Remmingtona. Brig jej pomógł. Po chwili podała mu zmoknięte wodze. Jego palce na moment zacisnęły się na jej dłoniach. Cassidy walczyła ze łzami. - Zabierz mnie ze sobą. - Poczuła, że Brig zesztywniał. - Tylko do południowej granicy posiadłości. Potem pojedziesz na zachód, przez góry. Ja...ja udam, że tam spadłam z konia. - Nie ma mowy. - Proszę cię, Brig. Zrób to dla mnie. Zacisnął zęby, ale pomógł jej wsiąść na konia. Jechali przez pola w ciszy, w ulewnym deszczu. W powietrzu cały czas unosił się zapach spalenizny. Za godzinę zacznie świtać. - Zatrzymaj się tutaj - powiedziała, gdy znaleźli się na południowym pastwisku. - Tutaj. - Odwróciła się w siodle, odpięła łańcuszek z szyi i przełożyła go przez głowę Briga. - Na szczęście. Zamarł na chwilę, a potem po raz ostatni wziął ją w ramiona. Ukrył głowę w zagłębieniu jej szyi. Jego twarde ciało drżało. - Źle robimy. - Ale nie mamy wyjścia. - Pocałowała go, nie zważając na piekący ból w sercu. Zeskoczyła na ziemię. Stała i wpatrywała się w niego, siedzącego na koniu, którego próbował ujeździć. Potem się schyliła, podniosła kamień i rzuciła nim w Remmingtona. Źrebak zarżał i pogalopował jak szalony w stronę pogrążonych w ciemności wzgórz. - Kocham cię - wyszeptała. Dotarło do niej, że już więcej go nie zobaczy, już nigdy nie usłyszy jego śmiechu i nigdy nie spojrzy mu w oczy. Jej słowa zagłuszył szum deszczu i echo oddalających się końskich kopyt. 11 Cassidy siedziała na parapecie w gabinecie ojca i chciała wykrzyczeć, że podejrzenia szeryfa Doddsa to same kłamstwa. Kłamstwa i nic więcej. Wymyślane przez ludzi, którzy chcieli szybko znaleźć sprawcę tragedii. Kogokolwiek. Najlepiej oczywiście, gdyby nazywał się McKenzie. Od pożaru minęło zaledwie kilka dni, ale Brig McKenzie; czarna owca miasta, został już osądzony i skazany. Dodds zajmował cały fotel. Na przemian patrzył na milczącą córkę Reksa i spoglądał w stronę drzwi, na pokój z bronią, gdzie wisiała gablota z rozbitą szybą. Wytarł dłonie w spodnie, które i tak już były wyświechtane. Ojciec zrezygnowany siedział za biurkiem. Zapomniał o cygarze, które paliło się w popielniczce. - McKenzie nie uciekłby, gdyby był niewinny. Chyba jest tak, jak mówił pański syn. Jed Baker i McKenzie pokłócili się o Angie. Zanim się to wszystko stało, pobili się przed domem McKenziech na oczach Sunny. Przypuszczam, że młody Baker nieźle dowalił McKenziemu kijem. Ten chłopak nigdy nie grał fair. McKenzie przegrał. Gdy doszedł do siebie, chciał oddać Bakerowi za swoje. - Cassidy mówiła, że Brig szukał Angie - zauważył obojętnie Rex Buchanan. Od kilku dni niewiele go 80 interesowało. Snuł się jak błędny cień. Trzymał się na nogach dzięki lekarstwom. - Może tak było, a może nie. - Cassidy nie kłamie. - Ojciec rzucił jej krótkie spojrzenie. Dziewczyna wyglądała przez okno. Słońce ozłacało wzgórza w popołudniowym upale. - Wiem, ale nastolatki czasami ubarwiają rzeczywistość. Z tego, co słyszałem, Cassidy ma chyba słabość do McKenziego. - To śmieszne. - Głos ojca był nieobecny. Cassidy poczuła, że podejrzliwy wzrok szeryfa wbija jej się w plecy. - Tańczyła z nim na przyjęciu u Caldwellów. Cassidy milczała. Bała się, że jeśli zacznie mówić, szybko wyjdą na jaw jej kłamstwa, a gdy dowiedzą się prawdy, szybko odnajdą Briga i go oskarżą. Plotka, że Brig był sprawcą podpalenia i podwójnego morderstwa szerzyła się jak zaraza. Co do tego, kto był ojcem dziecka Angie, każdy miał swoje przypuszczenia, ale na czele listy znajdował się Brig McKenzie. Rex westchnął. - Ja tańczyłem z Geraldine Caldwell. I to nie znaczy, że - jak pan to ujął? - że mam do niej słabość. Cassidy obejrzała się przez ramię. Szeryf się speszył. - Pan nie jest nastolatką z głową pełną romantycznych fantazji. - Szeryf machał rękami, jakby chciał odegnać argumenty Rexa. - Zresztą nieważne. Niezależnie od tego, czy McKenzie tutaj był, czy nie, wylądował w mieście, szukając Angie albo Jeda, albo ich obojga. Pewnie natknął się na samochód Jeda. Potem poszedł do tartaku, gdzie Jed miał się spotkać z Angie. Wszyscy dobrze wiemy, że miał fioła na jej punkcie. McKenzie pewnie napadł na Bakera, złamał mu kilka żeber, skopał go, a potem podpalił budynek. - Nie zabiłby Angie - powiedział ponuro Rex. - Pewnie nie wiedział, że tam była. Albo... - Szeryf zmrużył oczy. - A może wiedział. Może usłyszał rozmowę o dziecku. Widywano go z Angie, a myśl, że się puszczała... Rex zacisnął pięść na poręczy fotela. - Ona się nie puszczała! - Jego głos był cichy, ale stanowczy. Niewielu potrafiło mu się sprzeciwić. - Bardzo kochała mężczyznę, którego dziecko nosiła. - Mógł to być McKenzie. Cassidy kątem oka przyglądała się ojcu. Jego twarz wykrzywiła się z wściekłości. - Niech pan się liczy ze słowami. Rozmawiamy o mojej córce. - Której zdarzyło się zajść w ciążę. Cassidy poczuła ból w żołądku. Dziecko. Dziecko Angie. I Briga. Zaczęły jej się trząść ręce. Złożyła dłonie. Chciała uciec z pokoju, ale nie mogła. Musiała dowiedzieć się wszystkiego o Brigu. Dodds nieco spuścił z tonu. - W porządku, w porządku. Powiedzmy, że McKenzie nie chciał tego zrobić. Pali. Mógł nieopatrznie rzucić zapałkę i stary tartak się zajął. Pewnie miał ze sto lat... - Sto dwadzieścia. - Tak, był jak podpałka. Jak benzyna dla iskry. Przypuszczam, że McKenzie nie wiedział, że w środku była Angie. Może się tam przed nim chowała, bo nie chciała spotkać się z dwoma chłopakami. - Nie wiem... - Dobra, Buchanan. On nie za bardzo pana lubił, prawda? Kilka tygodni temu chciał go pan zwolnić. Rex wziął cygaro i przytaknął. - Pobił się z Derrickiem. - No i widzi pan. Nie miał oporów, żeby spalić ten zabytek, bo miał z panem na pieńku. - Bójkę chyba sprowokował Derrick. - Ale przecież syna nie może pan zwolnić? Niech pan da spokój i spojrzy prawdzie w oczy. Nie podobało się panu, że McKenzie włóczył się za pana córką. Rex zaciągnął się cygarem, wypuścił dym w sufit i patrzył, jak popiół zmienia się w biały pył. - Domyślam się, że uciekł pieszo albo ukradł pańskiego konia, tego, który zginął. - To koń mojej córki - wyjaśnił Rex, podnosząc wzrok na Cassidy. Zaczerwieniła się lekko, odwróciła twarz i znowu wyjrzała przez okno. Na dworze było gorąco. Burza ucichła dzień po pożarze. Muchy zleciały się do okna. Wszystkie kałuże po ulewie obeschły, a nad zaschniętym błotem latały szerszenie. Angie i Jed po sekcji zwłok zostali pochowani. Odbyły się dwie ceremonie pogrzebowe według obrządku dwóch różnych wyznań. Na pogrzebie Angie kościół pod wezwaniem świętego Jana był pełen. Ludzie stali nawet na schodach. Mieszkańcy miasta ustawiali się w kolejce, żeby złożyć kondolencje i wyrazy współczucia. Dom do tej pory był pełen kwiatów, mimo że Rex prosił, żeby pieniądze przeznaczono na szkołę dla dziewcząt imienia świętej Teresy w Portland. Zapach kwiatów wypełniał każdy zakamarek i każdy kąt domu. Codziennie przychodzili ludzie z kondolencjami i załzawionymi oczami. W okrytym żałobą domu Buchananów przyjmowano wszystkich mieszkańców miasta. 81 Wszystkich, oprócz Sunny McKenzie. Przyszła w indiańskim stroju i mówiła od rzeczy. Zawrócono ją przy drzwiach i powiedziano jej grzecznie, ale stanowczo, że jej osoba nie jest mile widziana w tym domu. Cassidy zauważyła ją przez okno nad schodami i wybiegła na zewnątrz, ale zobaczyła tylko szeroki tył odjeżdżającego cadillaca. Przybita dziewczyna wróciła do domu. Starała się nie zwracać uwagi na to, że w hallu ogromnego domu, wśród bukietów róż, goździków, lilii i chryzantem, stał długi błyszczący stół. Stało na nim prawie sto świec wotywnych, które płonęły pod ogromnym portretem Angie, która uśmiechała się skromnie, a jej oczy błyszczały niewinnie. Wśród kwiatów dyskretnie umieszczono kosz na kartki i datki na szkołę imienia świętej Teresy. Ojciec James składał codziennie wizyty. Doktor Williams również. Jeden szafował błogosławieństwami i znajomością Boga, przynosząc ukojenie duszy, a drugi przepisywał tabletki i zalecał odpoczynek, próbując ulżyć zmęczonemu ciału. Obaj mieli pomóc Reksowi pokonać ból. - Cassidy twierdzi, że to ona jeździła na koniu tamtej nocy. - Rex uparcie bronił Briga przed szeryfem. - Tak - potwierdziła Cassidy. Podtrzymywała sobie rękę z opatrunkiem na nadgarstku i przedramieniu. - A tu jest dowód. - Źrebak znowu ją zrzucił. - Oczy Reksa nagle wydały jej się stare. Strząsnął popiół z cygara. - Ta uparta bestia... - Ale może McKenzie znalazł konia i na nim uciekł albo... – Szeryf podejrzliwie przyglądał się Cassidy. - Albo co? - spytał Rex. - Albo sam sobie załatwił pomoc. Serce Cassidy niemal zamarło. Miała ściśnięte gardło. Pot ciekł jej wzdłuż kręgosłupa. Szeryf Dodds był sprytniejszy, niż można było sądzić po jego wyglądzie. - I kto niby miałby mu pomóc? Cassidy? - Rex prychnął zdegustowany. Dodds wstał. - Dowiemy się tego. Najlepsi ludzie i psy w stanie przeszukają góry. Znajdziemy go. - Stanął za Cassidy i wpatrywał się we wschodnie wzgórza. - Daleko nie ucieknie. - Minęły już cztery dni - przypomniał mu Rex. - Jest bez pieniędzy i ma tylko dwie nogi. Koń już długo nie pójdzie, o ile w ogóle McKenzie go ma. Dopadniemy go. - Podciągnął spodnie na wielkim brzuchu. - Ale to trochę potrwa. Cassidy drżała, ale starała się sprawiać wrażenie spokojnej. Gdy zaczynała myśleć o tym, co się stanie z Brigiem, jak go złapią, zbierało jej się na wymioty. - Przecież nie ma pewności, że to McKenzie. - Może jeszcze nie, ale chyba znaleźliśmy naocznego świadka. - Co? - Rex nagle się ożywił. - Kto to? Cassidy zaparło dech w płucach. Szeryf odwrócił się, nie spuszczając oczu z dziewczyny. - Willie Ventura. Znaleźliśmy go przy rzece. Siedział i gapił się w wodę. Wygląda na to, że tamtej nocy był przy tartaku. Ma osmalone brwi. - Dobry Boże - wyszeptał Rex. - Willie? O Boże, nie. Proszę, nie. Cassidy pamiętała twarz Williego, wyglądającą spomiędzy czerwonych i złotych płomieni ognia. - Myśli pan, że on może mieć z tym coś wspólnego? - Przesłuchujemy go na wszystkie sposoby. Nie zmienia zeznań. Widział tam Briga, Angie i Jeda. Powtarza w kółko to samo: Ona się spaliła! Ona się spaliła! - Szeryf zmarszczył nos z niesmakiem. - On wie coś strasznego. - Dlaczego mi o tym nie powiedziano? - spytał Rex. Oczy mu błyszczały z ciekawości. - On tutaj mieszka. Nad stajnią. Pracuje dla mnie. - Właśnie panu mówię. Znaleźliśmy go dziś po południu. Miał szczęście, że nie zginął razem z tamtymi. Pewnie nieźle się przestraszył i schował się w lesie. Znalazły go psy, gdy szukaliśmy McKenziego. - Gdzie on jest teraz? - W biurze okręgowym. Myją go i opatrują mu twarz. Jest... to znaczy, chciałem powiedzieć, że wszystko z nim w porządku, ale zawsze brakowało mu piątej klepki. - O Boże. - Rex ukrył twarz w dłoniach. - Więc stuknięty Willie widział całe zajście. - Dodds był najwyraźniej przekonany, że zeznanie Williego będzie gwoździem do trumny Briga. - Willie opowiada dużo różnych rzeczy. - Cassidy nie mogła dłużej milczeć. Podejrzewała, że szeryf próbuje z niej coś wycisnąć, ale nie mogła się powstrzymać i nie przyjść Brigowi z pomocą. - Lubię Williego, ale jego słów nie można traktować poważnie. - Dlaczego? Musiała trzymać się swojego kłamstwa, ale mogła w nie wpleść trochę prawdy. - Bo Brig nie zrobiłby Angie krzywdy. Szukał jej tamtej nocy. Przyszedł tutaj. Powiedział mi, że pobił się z Jedem i że jego własną bronią porachował mu gnaty. - Jak szalona zwróciła się do ojca. - Musisz uwierzyć, że Brig 82 nie zabiłby jej. - Dlaczego? - spytał Dodds. - Bo... bo... on ją chyba kochał. - To wyznanie rozdarło jej serce. - Chciał się z nią ożenić. - Głos jej się rwał, a z jej ust wychodziły strzępy słów. - To było chyba jego dziecko. - Nie! - Rex zerwał się na równe nogi. - Nie uwierzę w to.. - A niech mnie! - Szeryf gapił się na Cassidy, drapiąc się w brodę. - Dlaczego nie powiedziałaś tego wcześniej? - Bo nikt mnie nie pytał, a poza tym... to tylko moje przypuszczenia. - Jeżeli twoje przypuszczenia są prawdziwe, Brig powinien wrócić, poddać się przesłuchaniom i opowiedzieć nam dokładnie, co się stało. Inaczej będziemy musieli uwierzyć Williemu i dowodom, które potwierdzają jego słowa. - Brig McKenzie nie jest ojcem dziecka! - Rex potrząsnął głową, jakby przeczenie prawdzie mogło ją zmienić. - Tato... - Ona w ogóle nie zwracała na niego uwagi. - Boże, czy to ma teraz jakieś znaczenie? Angie nie żyje. Cassidy miała wrażenie, że ściany pokoju ją osaczają. Wybiegła z gabinetu najszybciej, jak mogła. Minęła setki płonących świec i weszła po schodach do pokoju Angie. Drzwi były zamknięte, ale otworzyła je siłą. Prawie odskoczyła, gdy poczuła zapach perfum - zapach Angie, który unosił się za progiem. Mała Angie z wielkiego portretu spoglądała na nią i na lalki - Barbie i Kenów. Pozostałe rzeczy siostry stały posegregowane w pudłach. Cassidy poczuła rozdzierający ból. Szybko zamknęła drzwi. Oparła się o ścianę przy schodach. Walczyła ze łzami. Ugięły się pod nią kolana. Gdzie on jest, zastanawiała się, osuwając się na podłogę. Gdzie? Zobaczyła szeryfa Doddsa, jak mrużąc oczy sięgał do tylnej kieszeni spodni po paczkę tytoniu. Patrzył ponad katafalkiem na miejsce, gdzie upadła Cassidy. Dziewczyna ukryła twarz w dłoniach. Cassidy spojrzała na kalendarz. Od pożaru minął prawie tydzień, a w domu nadal panował żałobny nastrój. Postanowiła uciec ze swojego pokoju. Zatrzymała się na schodach, bo dwie przyjaciółki jej matki: Geraldine Caldwell i Ada Alonzo czekały w korytarzu, przekonane, że są same. - Śmierć Angie zabije Reksa - powiedziała Geraldine szeptem. Kobiety trzymały w rękach pudła. Wyglądało na to, że wpadły przynieść potrawy domowej roboty i gotowaną szynkę, tak wielką, że można by nią nakarmić wszystkich głodujących Trzeciego Świata. A w domu nikt nie miał apetytu. - Kochał tę dziewczynę do szaleństwa. - Przecież wiem. - Ada, matka Bobby’ego, przeżegnała się szybko i skłoniła głowę. Cassidy z góry dostrzegła na jej głowie siwe włosy, które na próżno starała się ukryć pod farbą. Czy ci wszyscy dobroczyńcy nie mogliby im dać wreszcie spokoju i przestać krążyć jak sępy? Przychodzili z cierpiącym wyrazem twarzy o każdej porze dnia i nocy, składali kondolencje i udzielali rad. Klepali Cassidy po plecach, jeśli była w pobliżu. Uważała ich wszystkich za obłudników. Zjawiła się nawet Earlene Spears, żona pastora. Chociaż Rex Buchanan był przez całe życie gorliwym katolikiem, Earlene poczuła się w obowiązku złożyć kondolencje jako przedstawicielka kościoła swojego męża. Wstąpiła do nich wczoraj, sztywna jakby połknęła kij od szczotki. Zacisnęła usta, gdy zobaczyła płonące świeczki w korytarzu. - Wstyd... taki wstyd - stwierdziła z politowaniem. Kościstymi palcami dotykała krzyżyka, który miała na szyi. - Taka miła dziewczyna. Mam tylko nadzieję, że znajdą tego McKenziego. Zawsze z nim były problemy. Od dziecka. Wiem, bo przecież zajmowałam się jego starszym bratem, kiedy on się urodził... Och, ale przecież nie po to tu przyszłam. Chciałam złożyć najszczersze kondolencje w imieniu swoim, pastora i całej kongregacji... Cassidy nie mogła oddychać, gdy ta kobieta była w domu. A teraz w korytarzu szeptały Ada i Geraldine. Odsunęła się od balustrady i schowała się w pokoju, który od czasu pożaru stał się jej schronieniem. Odwiedziło ją kilka przyjaciółek, ale powiedziawszy tylko, że przykro im z powodu Angie, szybko się ulotniły, bo przekonały się, że Cassidy jest jeszcze w szoku i nie ma ochoty na towarzystwo. - Dena - odezwały się jednocześnie kobiety, gdy zobaczyły, że matka Cassidy wychodzi z pokoju. Pewnie Mary otworzyła im drzwi. Ostatnio pełniła w domu obowiązki lokaja, kucharza i gospodyni. - Byłyśmy chore ze zmartwienia. - Głos Ady. Szczery. Nosowy. - Tak. Czy mogę jakoś... czy możemy jakoś pomóc? Sędzia wychodzi z siebie. Przysięga, że ten, kto to zrobił, dostanie za swoje, jeżeli tylko go przed nim postawią. Możesz mi wierzyć. - Mam nadzieję, że zgnije w piekle - powiedziała Dena. Cassidy poczuła mdłości. - To diabelskie nasienie. Zawsze był zły. A Angie... niech spoczywa w pokoju. - Felicity jest ledwie żywa - oznajmiła Geraldine. - Były tak blisko z Angie... Straciła najbliższą przyjaciółkę. - Westchnęła. - Oprócz własnego żalu, ma jeszcze na głowie Derricka. - Biedny chłopak. - To znowu Ada. - Nie można z nim wytrzymać - stwierdziła Dena, bez obaw krytykując swojego pasierba. - Chce, żebyśmy zatrudnili prywatnego detektywa. Chce dopaść McKenziego i powiesić go jak psa. Ta rodzina się rozpada. - A jak to znosi Cassidy? - spytała Ada. - Pozbiera się. Zawsze daje sobie radę. Oczywiście, bardzo przeżywa śmierć Angie. A tak między nami mówiąc, 83 cieszę się, że McKenzie zniknął z naszego życia. Zaczynał okazywać Cassidy względy, a wiesz jak to jest z takimi typami. Zawsze starają się znaleźć przyzwoite dziewczyny, zamiast zadawać się z plebsem, chociaż tam ich miejsce. - Jego brat jest taki sam - zgodziła się Geraldine. - Nie, Chase jest trochę inny - zauważyła Dena. - Zna swoje miejsce i ciężko pracuje. Rex pożyczył mu pieniądze na studia. Chłopak pracuje u niego, żeby spłacić pożyczkę. Nabrał rozumu. Szkoda, że Brig jest jego bratem. Zawsze będzie stał mu na drodze. - A Rex się pozbiera? - spytała grzecznie Geraldine. - Nie wiem. Uwielbiał Angie. Prawdę mówiąc, była jego ulubienicą. Mam tylko nadzieję, że teraz uświadomi sobie, jakie to szczęście, że ma Cassidy. Ada przyznała jej rację. - To cudowna dziewczyna. Może powinnam zasugerować Bobby’emu, żeby zaprosił ją na randkę? - Byłaby zachwycona. Cassidy wzdrygnęła się na samą myśl o tym. - Mogliby sobie nawzajem pomóc przez to przejść. Nie ma mowy! - Racja. Tak jak Felicity i Derrick - zauważyła Geraldine. Cassidy oczami wyobraźni widziała uśmiech matki. - Dobrze byłoby przekonać Reksa, żeby zwolnił tego półgłówka Williego. Wiesz, że on widział ten pożar? Podobno był świadkiem całego zajścia. Ale kto to może wiedzieć? On lubił Briga. Nie zdziwiłoby mnie wcale, gdyby się okazało, że Brig go w to wszystko wciągnął. - Powinniście go oddać do zakładu - stwierdziła Geraldine. - Gdzie jest miejsce dla upośledzonych umysłowo - dodała Ada. - Rex nie chce o tym słyszeć. Uważa, że jest temu chłopakowi coś winien. Nie chce przyznać, że Willie jest naprawdę poważnie upośledzony. Powiem wam, że czasami Reksa nie da się przekonać. Wejdźcie. Napijemy się mrożonej herbaty. Przecież nie będziemy stały w korytarzu. Zdenerwowana Cassidy zamknęła drzwi. Randka z Bobbym Alonzo? Zaaranżowana przez jej matkę? Nie ma mowy. Zdjęła buty i włączyła radio. Z głośników popłynął stary przebój Rolling Stonesów. Zamknęła oczy i słuchała, jak Mick Jagger narzeka, że coś jest pomalowane na czarno. Rozumiała go. Nie usłyszała pukania. Gdy otworzyły się drzwi, zasłony przywarły do okien. Odwróciła się i zobaczyła Derricka. - Mogę wejść? Miał posępną minę i wyglądał mizernie, jakby schudł z dziesięć kilogramów. Wzruszyła ramionami i patrzyła, jak brat zamyka za sobą drzwi. - Boże, czuję się potwornie. - W jego zamglonych oczach pojawiły się łzy. - Angie na to nie zasłużyła. Cassidy nie odpowiedziała. Bała się, że głos jej się załamie. - Wiesz, kochałem ją. Była jak wrzód na dupie, ale ją kochałem. - Wiem. Derrick zamrugał oczami. - Przepraszam za... za tamtą noc z bronią. Nie zrobiłbym ci krzywdy. - Nie bałam się o siebie. Podszedł do regału. Stało na nim zdjęcie Cassidy i Remmingtona. Wziął je do ręki, zmarszczył brwi i spojrzał w lustro, gdzie napotkał wzrok siostry. - Tata nie powinien był zatrudniać McKenziego. - Usta Derricka zacięły się na wspomnienie Briga. - Nic by się nie stało. - Skąd wiesz. Nagle zgniótł zdjęcie. - Nie mogę uwierzyć, że jej nie ma. - Spojrzał w sufit, jakby tam szukał odpowiedzi. - Ja też nie. Odetchnął płytko i wbił wzrok w Cassidy. - Zabiję go. Przysięgam, że go zabiję gołymi rękami. - Nawet jeżeli jest niewinny? - Nie jest. - Derrick prychnął. - Ten bydlak jest winny i któregoś dnia za to zapłaci. Cassidy czuła się jak kryminalista, gdy przywiązywała starą klacz do drzewa w pobliżu tartaku. Czekała w ukryciu na koniec zmiany. Brudni mężczyźni, oblepieni trocinami, zdejmowali kaski, palili papierosy, śmiali się i żartowali. Przez bramki zamykane na łańcuch wychodzili na parking. Po drugiej stronie stał ogromny szyld informujący, że „Nieupoważnionym wstęp wzbroniony” i że „Bezpieczne miejsce pracy to szczęśliwe miejsce pracy”. Na wyboistym asfalcie stały gruchoty wszelkich rozmiarów i kształtów - jeepy, ciężarówki, wagony mieszkalne i samochody osobowe. Piły warkotały, a dźwigi przenosiły ciężki ładunek 84 drewna nad hałdami trocin. Cassidy przyglądała się wychodzącym mężczyznom. Młodsi wyjeżdżali z parkingu lśniącymi sportowymi samochodami, a starsi w brudnych, zdezelowanych ciężarówkach. Schodzili się pracownicy z drugiej zmiany. Cassidy dostrzegła pick-upa, którego wypatrywała. Stary dodge, kiedyś turkusowy, teraz miał na zderzakach i bagażniku szare łaty. Samochód należał do Chase’a McKenziego. Wysiadł i wyjął z bagażnika ciuchy robocze. Gdy go zobaczyła, serce zaczęło jej bić trzy razy szybciej. Był bardzo podobny do Briga, a jednak inny. Powiedziała sobie, że teraz albo nigdy, poczekała, aż grupa mężczyzn przejdzie przez bramę i zawołała go. - Chase! Odwrócił się, mrużąc oczy w zachodzącym słońcu. - Tak? - To ja... Na jego prostokątnej twarzy pojawił się uśmiech. - Cassidy. Co ty tu robisz? Tylko mi nie wmawiaj, że twój ojciec chce, żeby wszyscy członkowie rodziny zapoznali się z pracą przy wyrębie. Potrząsnęła przecząco głową. Musiał dostrzec smutek w jej oczach, bo uśmiech powoli zniknął z jego twarzy. - Chodzi o Angie i Briga, tak? - Myślałam... myślałam, że może miałeś od niego jakieś wiadomości. Jego oczy pociemniały i nabrały odcienia ciemnego błękitu. - Ja nie. A jeżeli mama coś wie, trzyma to w tajemnicy. - Och. - Nie umiała ukryć rozczarowania. Kopnęła żwir czubkiem buta. - Ja... ja wiem, że się nim interesowałaś. Podniosła gwałtownie głowę. Myślała, że się z nią drażni, ale był poważny. Zawahał się, spojrzał w dal, a potem, jakby rozważając wszystkie możliwości, dodał: - Jeżeli będę coś wiedział, dam ci znać. - A twoja matka? - Sama musisz ją zapytać. - Potrząsnął głową ze smutkiem. - Ale nie ręczę za to, co ci powie. Ona... ona to ciężko przeżywa. - Och. Przykro mi. - Mnie też. Chciała się odwrócić, ale Chase chwycił ją za zdrowy nadgarstek mocnymi, twardymi od pracy rękami. Miała wrażenie, że opuszkami palców bada jej puls. - Słuchaj, wiem, że to trudne i... i pewnie nie ja powinienem to mówić, ale zrobię dla ciebie, co będę mógł i... jeżeli będziesz czegoś potrzebowała. Wiem, że to pewnie brzmi głupio, biorąc pod uwagę moją i twoją sytuację, ale jeżeli kiedykolwiek będziesz czegoś potrzebowała, możesz na mnie liczyć. Przełknęła z trudem ślinę i spojrzała w jego zakłopotane oczy. - Dziękuję... Nie będę cię fatygować. Chcę się tylko dowiedzieć czegoś o Brigu. Na twarzy Chase’a pojawił się cień. Lekko zacisnął zęby. - Załatwione. Puścił ją, przeszedł przez parking i wszedł na teren tartaku, wciskając kask na głowę. Barak kiedyś wyglądał lepiej, ale teraz zaczynał rdzewieć. Cassidy poczuła się winna, że dorastała w domu, który ojciec zbudował dla Lucretii, a Brig i Chase całe życie spędzili tutaj, w rozpadającym się starym baraku. Z sercem w gardle wjechała samochodem matki na żwirowany podjazd i zatrzymała się za cadillakiem Sunny. Pluszowy kot zmierzył ją obojętnym, szklanym wzrokiem. Cassidy wrzuciła kluczyki do torebki. Wzięła samochód bez pozwolenia. Dena i Rex byli w Portland, a ona nie mogła wytrzymać bez wieści o Brigu. Całą drogę modliła się, żeby nie zatrzymała jej policja, bo jeszcze nie miała prawa jazdy. Udało się. Na razie. Ze zdenerwowania spocił jej się kark. Odczekała, aż kurz osiądzie na szybie. Ale nie mogła zwlekać dłużej. Nie miała wiele czasu. Rodzice mogli wrócić w każdej chwili. Do domu McKenziech wchodziło się po metalowej skrzynce, która służyła jako stopień.. Nad drzwiami kołysał się zardzewiały szyld, wyblakły i podziurawiony od kul. - Teraz albo nigdy. - Podniosła pięść, żeby zapukać do drzwi. Sunny otworzyła, zanim Cassidy zdążyła zapukać. Miała ciemne i dzikie oczy. Wokół ust - zmarszczki ze zmartwienia. - Jesteś córką Buchananów. - To było stwierdzenie, a nie pytanie. - Tak. Chciałam z panią porozmawiać i przeprosić za to, jak została pani potraktowana w moim domu. Przepraszam. Drzwi otworzyły się szeroko. - Twój ojciec wini Briga za pożar. I za śmierć twojej siostry. 85 - Nie, to szeryf i mój brat... - Jaki to miało sens? Podniosła jasne oczy i spojrzała na kobietę. - Ja nie. Uśmiech zagościł na twarzy Sunny. - Ale twój ojciec uwielbiał twoją siostrę i teraz czuje się tak, jakby stracił część własnej duszy. Musi kogoś winić. - Chyba... chyba tak. - Cassidy przebiegł dreszcz. Spojrzała w intensywnie brązowe oczy Sunny. - Wejdź, proszę. W środku barak był tak samo zniszczony jak na zewnątrz. Na linoleum jaśniała wydeptana ścieżka, a wykładzina była cienka i brudna. Cassidy nie mogła sobie wyobrazić Briga - wolnego, dzikiego i zbuntowanego - mieszkającego tutaj, w tej klitce. Z radia przy zlewie płynęła muzyka gospel. Sunny ją wyłączyła. - Chcesz coś o nim wiedzieć? - Sunny podeszła do plastykowego krzesła przy stole. - O Brigu. - Tak. Oczy Sunny rozbłysły. - Wszyscy chyba chcemy. Nie zadzwonił, nie pisał i jest gdzieś daleko. Może już nie żyje. Nie potrafię powiedzieć. - Żyje. - Cassidy nie była w stanie uwierzyć, że Brig nie żyje. - Mam nadzieję, że jest tak jak mówisz. - Znowu uśmiechnęła się ze smutkiem. - Ale widzę nad nim wielki ból i... - potrząsnęła głową - ...i śmierć. Ogień i wodę. - Proszę posłuchać, nie wiem nic o pani wizjach, ani nie rozumiem ich znaczenia. Przyjechałam tutaj, bo chciałam, dowiedzieć się, czy wszystko w porządku z Brigiem, więc jeżeli będzie pani miała od niego jakieś wieści... Oj! Sunny nagle pochyliła się i złapała Cassidy za zdrową rękę. Ścisnęła ją kościstymi palcami i zamknęła oczy. Dziewczyna chciała uciec, wyrwać rękę, ale nie miała odwagi się poruszyć. Ciemnooka kobieta zaczęła wpatrywać się w dal przez ramię Cassidy widząc coś, czego nie mogli widzieć inni. Cassidy przeszły ciarki. Zagryzła dolną wargę. Ta kobieta była całkiem inna niż jej synowie. Była obezwładniająca. Na dworze zerwał się wiatr i szyld reklamujący czytanie z dłoni głośno zaskrzypiał. Cassidy zamarło serce. Sunny westchnęła. - Ja... zawsze będę wierzyć, że Brig żyje - oznajmiła Cassidy, uwalniając rękę. - Żyje i nic mu nie jest. Wróci do Prosperity i udowodni, że jest niewinny. Sunny spojrzała na nią zmęczonymi brązowymi oczami. - W przyszłości widzę tylko ból. - Kobieta nagle posmutniała. - Ból i śmierć. I ty będziesz tego przyczyną, Cassidy Buchanan. - Nie... - Cassidy była już przy drzwiach. Źle zrobiła, że tu przyszła. Szeryf miał rację. Sunny powinno się zamknąć w zakładzie dla psychicznie chorych, żeby opowiadała o swoich wizjach innym pacjentom. - Proszę powiedzieć Brigowi, że mi na nim zależy i że chciałabym wiedzieć, czy wszystko w porządku i... - To już zapisane. Wyjdziesz za mojego syna. - Wyjdę za niego? - powtórzyła Cassidy. - Ale przecież wyjechał. Mówiła pani nawet, że może nie żyje. - Chwyciła za klamkę i mocno pociągnęła. Podmuch wiatru wyrwał jej drzwi z ręki. Z hukiem uderzyły o ścianę. - Nie mówię o Brigu. - C...co? Nie o Brigu? Mówiła z przekonaniem. Cassidy zeskoczyła z prymitywnego stopnia i pobiegła do samochodu matki, ale głos Sunny podążał za nią niczym cień, którego nie można się pozbyć. - Cassidy Buchanan. - Głos unosił się na wietrze. - Wyjdziesz za mojego syna. O Boże, nie! Zabierz mnie stąd! Cassidy zaczęła gorączkowo szukać kluczyków. - Kiedyś, córko, zostaniesz żoną Chase’a. Część druga 1994 12 To Brig umiera, pomyślała Cassidy. Nie było innego wytłumaczenia. Czuła się tak, jakby ktoś kopnął ją w żołądek. Położyła kolczyki na półce. Doszła do wniosku, że niezależnie od tego, jak wygląda cała prawda, jedno jest pewne: Brig McKenzie leży na oddziale intensywnej terapii w klinice Northwest i walczy ze śmiercią. Bo skąd by się wziął medalik świętego Krzysztofa? Wprawdzie nie był niczym niezwykłym i pewnie wielu ludzi w Prosperity nosi podobne, ale nie mogło być jedynie zbiegiem okoliczności to, że poparzony mężczyzna spotkał się z Chase’em w tartaku, ściskał w ręce medalik i bezgłośnie wołał jej imię. To 86 musi być Brig. Brig. Przez lata robiła wszystko, żeby wymazać go z pamięci. Chciała przestać wierzyć, że wróci, przestać go kochać. Na początku nie przychodziło jej to łatwo, ale po latach, nie mając o nim żadnych wieści, zrozumiała, że niezależnie od tego czy żyje, czy umarł, nie będzie cząstką jej życia. Kiedy dorosła, jakoś się z tym pogodziła, zapierając się swoich uczuć, Jakby były tylko szczeniacką fascynacją, w której górę wzięły niedojrzałe emocje i seks. Wtedy była przekonana, że nie mogłaby się przespać z mężczyzną, którego nie kocha i któremu nie będzie oddana przez resztę życia. Była taka dziecinna. Tak naiwnie dziecinna. Lepiej, że Brig uciekł bez niej. Ale wrócił. I umiera. Spotkał się z jej mężem, który pewnie przez cały ten czas wiedział, jak się z nim skontaktować i okłamywał ją, utrzymując, że ani on, ani jego matka nie mieli żadnych wiadomości od Briga i że jego zdaniem Brig nie żyje. - A nawet, jeśli żyje - powiedział jej wiele lat temu Chase, zanim się pobrali - dla nas jest martwy. Wie, gdzie mieszka mama. Ona, wierząc, że Brig zadzwoni, nie przeprowadziła się ani nie zmieniła numeru telefonu. Moje nazwisko jest w książce telefonicznej. On nie żyje albo chce, żebyśmy tak myśleli. Na jedno wychodzi. Ale Chase kłamał. Dlaczego? Żeby ratować ich małżeństwo? Zmarszczyła brwi. Czuła się zdradzona i śmiertelnie zmęczona. Ostatnie dwa dni wyczerpały ją. Już przed pożarem były problemy. Poważne problemy. Między nią i jej mężem. Spojrzała na obrączkę ślubną. Prostą złotą obrączkę z diamentem, która znała jej tajemnicę, że jej małżeństwo nigdy nie stało się pełnym miłości i serdeczności związkiem, o jakim marzyła. Chase tego nie chciał. Pobrali się z niewłaściwych powodów i oboje o tym wiedzieli. Westchnęła i zanurzyła palce we włosach. Małżeństwo zawarli na dobre i złe, ale nie zanosiło się, że w najbliższym czasie coś się zmieni. Nie może jednak siedzieć bezczynnie i się zamartwiać. Powinna coś zrobić. Będzie wierna Chase’owi, pomoże mu dojść do siebie, a potem jeszcze raz zastanowią się nad swoim małżeństwem. Najpierw musi porozmawiać z Brigiem. Zanim umrze. Miała ochotę rzucić się na łóżko, zasnąć i obudzić się z tego koszmaru. Poszła jednak do garderoby wyłożonej cedrową boazerią, godną żony Chase’a McKenziego. Wzięła dżinsową kurtkę. Czas się pozbierać. Ktoś przecież musi. Chase leży w szpitalu, ojciec ma słabe serce, Dena załamuje ręce, a Derrick, jak zwykle, niczym się nie przejmuje. To ona musi panować nad sytuacją. Była w końcu niezłą reporterką, zanim zamieniła dyktafon na obrączkę i bezpieczną, ale cholernie nudną pracę w lokalnej gazecie. Zmarszczyła czoło, myśląc o zmianach, jakie zaszły w jej życiu. Szybko zeszła po kaflowych schodach. Mieszkała w domu ze szkła i czerwonego drewna, który zbudował dla niej Chase rok po tym, jak powiedzieli sobie tak. Wystroju dopełniały mosiężne baterie w łazienkach, włoski marmur, kryształowe lampy i ręcznie rzeźbione meble, na życzenie Chase’a. Dom był urządzony z przepychem i przypominał bardziej muzeum niż mieszkanie. Na lakierowanych parkietach leżały perskie dywany. Pod złotymi i mosiężnymi kranami, znajdowały się porcelanowe umywalki sprowadzone z Anglii. Ozdobne zasłony nadawały pomieszczeniu wyraz. Europejski rzemieślnik prawie przez rok rzeźbił i montował poręcze, które wiły się od drugiego piętra do parteru w trzech oddzielnych klatkach schodowych. To był ostentacyjnie wielki dom. Tego chciał, a właściwie pragnął Chase. Cassidy zgodziła się, żeby go zbudować, bo myślała, że nowy dom i meble uszczęśliwią męża. Oczywiście, tak się nie stało. Chase’a nic nie było w stanie uszczęśliwić. Zadzwonił telefon. Cassidy przystanęła przy szklanych drzwiach gabinetu i słuchała, jak włącza się automatyczna sekretarka. Odkąd wróciła ze szpitala, telefon zadzwonił co najmniej piętnaście razy. Kilku zatroskanych przyjaciół, kilku robotników z tartaku i dziennikarze - jej koledzy, żądni sensacji i skandalu. Nie miała zamiaru oddzwaniać. Jeszcze nie. - Cassidy? Jesteś tam? Mogłabyś odebrać telefon? - To głos Felicity, pełen troski i nieco poirytowany. Przerwa. - Słuchaj, wiem, że tam jesteś, więc odbierz telefon. Powiem szczerze: Derrick i ja bardzo się martwimy. Dzwonili do mnie z dwóch stacji telewizyjnych, z lokalnej gazety i z „Głosu Oregonu”. Wszyscy oczekują jakiegoś oświadczenia, a... Derrick nie ma do tego głowy. Ty... pewnie wiesz, jak postępować z tymi ludźmi. Lepiej niż ktokolwiek z nas. - Zawahała się. Cassidy wyobraziła sobie Felicity, zagryzającą dolną wargę ze zmartwienia. - Cassidy? Na miłość boską, nie będę tego znosić. Jeżeli tam jesteś, to odbierz ten cholerny telefon! Cassidy wiedziała, że popełnia ogromny błąd, ale podniosła słuchawkę. - Dobra, jestem. - Oparła się biodrem o biurko. - Nie przejmuj się dziennikarzami. Jeżeli jeszcze ktoś zadzwoni, to powiedz, że jutro z nimi porozmawiam... - Dzięki Bogu. Odchodziłam od zmysłów. Ci ludzie to istne hieny. Nie chciałam cię urazić - dodała pośpiesznie, jakby Cassidy mogła poczuć się urażona, taką oceną swoich kolegów po fachu. - Słyszałam, że oblegali szpital i że nie dali spokoju Denie i Keksowi nawet w Palm Springs. Wyobrażasz sobie? Bardzo dobrze sobie wyobraża. Przecież nie raz sama brała udział w podobnym polowaniu na sensację, całymi dniami tkwiła na schodach sądu, nocami czekała przed więzieniem i w bezsenne godziny planowała ważne wywiady. Teraz wydawało jej się, że ta część jej życia jest bardzo odległa. - Złe wieści chyba szybko się rozchodzą - stwierdziła chłodno Cassidy. Dotarły nawet do Palm Springs. 87 - Wiesz, jak współczujemy Chase’owi - ciągnęła Felicity. - Derrickowi i mnie jest bardzo przykro z powodu wszystkiego, co... Kłamstwa. Felicity i Derrick uciekli do Lake Tahoe, jak tylko ostygły popioły po pożarze, który zabił Angie. Troska Felicity brzmiała nieszczerze. Ślepo naśladowała męża, a Derrick nie cierpiał wszystkiego, co miało związek z rodziną McKenziech. Wychodząc za mąż za Chase’a, Cassidy wprawiła Derricka i Felicity w osłupienie. Cała rodzina była w szoku, a jej przyrodni brat i bratowa nigdy nie kryli, jak bardzo byli zdegustowani jej wyborem. Może był to jeden z powodów, dla którego Cassidy zdecydowała się na ten związek? Przez kilka pierwszych miesięcy, kiedy byli szczęśliwi, Chase żartobliwie nazywał siebie nowym bękartem, a nie szwagrem. Ale to było tak dawno... - ...Nie martw się - Cassidy usłyszała swój głos. - Wkrótce poczuje się lepiej. - Na pewno? To znaczy, wiem, że jest z nim źle... Cassidy wróciła do rzeczywistości. - Doktor Okano jest zdania, że Chase wyzdrowieje. - Rozmawiałaś z lekarzem? Myślałam, że byłaś u zastępcy szeryfa. Cassidy nie miała czasu, żeby spowiadać się przed Felicity. - Byłam. Pojechałam z Wilsonem do szpitala, a potem, gdy skończył mnie przesłuchiwać, wróciłam tam i zostałam z Chase’em. Później rozmawiałam z lekarzem. - Owinęła kabel telefonu wokół palca. - Doktor Okano jest dobrej myśli. Wypiszą Chase’a przed końcem tygodnia. - I wróci do domu? To samo pytanie zadawała sobie tysiące razy. - A gdzie miałby wrócić? Felicity westchnęła głośno. - Nie gniewaj się. Po prostu wszyscy wiemy, że macie problemy. Mięśnie karku Cassidy napięły się. Bez względu na to, jak źle się działo w ich małżeństwie, nigdy się nikomu nie zwierzała - ani matce, ani bratu i jego żonie. Małżeństwo było wyłącznie jej sprawą. - Słuchaj, Felicity. Chase zdrowieje i wróci do domu. Kropka. Felicity nie naciskała. - A co z tym drugim mężczyzną? Ból ścisnął Cassidy za gardło. Brig. - Nie wiem. - Bawiła się kablem telefonicznym. - Nie można go zobaczyć, ale chyba nie wygląda dobrze. - Kto to jest, do cholery? Czy to jej serce tak głośno bije? - Nie wiem. Policja cały czas próbuje to ustalić. - Mam nadzieję, że niedługo się dowiedzą - powiedziała szybko Felicity. - Poczuję się bezpieczniej, gdy będzie wiadomo, kto to jest i dlaczego chciał spalić tartak. - Myślisz, że to on zrobił? Brig? Po co miałby tu wracać i palić tartak? - A któżby inny? - Każdy. - Oj, daj spokój, Cassidy. Twój mąż walczy o życie, o mało nie zginął w pożarze, a ty bronisz włóczęgi, którego nie może zidentyfikować policja. Oczywiście, że to jego sprawka! - Tego nie wiemy. Na razie nic nie wiemy. - Starała się nie okazać, że jest urażona. Lepiej, żeby Felicity nie domyśliła się, że Brig wrócił. - Poza tym, jeżeli jesteś przekonana, że to on spalił tartak, to nie masz się czym martwić. - Na czoło wystąpiły jej krople potu, a do gardła podeszły wymioty. - On... on raczej tego nie przeżyje. - No i dobrze. Przynajmniej wymiar sprawiedliwości i stan zaoszczędzi kilka tysięcy dolarów - powiedziała Felicity z ulgą. - Wiem, że ty jesteś miłosierna i wyrozumiała, ale myślałabyś inaczej, gdybyś miała dzieci i dzień w dzień martwiła się o ich bezpieczeństwo. Serce zakłuło Cassidy boleśnie. Zarezerwowała w nim miejsce na macierzyńskie uczucia, ale na zawsze pozostanie ono puste. - Słuchaj, muszę iść... - Nie będę cię zatrzymywać. Ale pamiętaj, że nie jesteśmy bezpieczni. Kto wie, co ten facet chciał zrobić? Może miał wspólników. I może któryś z tych szaleńców nadal jest na wolności. To mnie martwi. Może to jakiś idiota, który ma coś do naszej rodziny. Jestem przekonana, że zamieszany jest w to Willie Ventura. Zniknął, prawda? - Willie nie... - Jest nienormalny. Wiem, że całe życie go broniłaś, ale to półgłówek. Psychika chłopca w ciele mężczyzny. Kto wie, co mu chodzi po głowie? Nie pozwoliłabym moim córkom się z nim zdawać. Nie ufam mu. To zboczeniec. Ciągle krąży i podgląda. Cassidy przypomniała sobie, jak przed laty przy basenie Felicity odważyła się zdjąć koszulkę i obnażyć piersi, żeby zobaczyć, jak zareaguje Willie. 88 - Mam nadzieję, że sprawa się wkrótce wyjaśni. Twój ojciec na pewno bardzo to przeżywa. Dzwonił do nas, rozmawiał z Derrickiem. Jutro przylatują z Deną. - To dobrze. - Cassidy nie była gotowa na spotkanie z rodzicami ale to było nieuniknione. Po pierwszym pożarze Rex Buchanan zestarzał się w oczach. Zupełnie jakby uszło z niego życie. Dena zrobiła się nerwowa, skakała wokół męża, spełniała wszystkie jego prośby, korzystała z wolnego czasu i narzekała, że nie ma wnuków. Wprawdzie Angela i Linnie, córki Felicity i Derricka, były czarujące, ale nie płynęła w nich jej krew. Dena cieszyła się, że oddała interes rodzinny w ręce Derricka, Chase’a i Cassidy. Cassidy znalazła wymówkę i zakończyła rozmowę. Ona i Felicity nigdy za sobą nie przepadały. Były tylko dla siebie grzeczne. Przewiesiła torebkę przez ramię i wyszła. Musiała wstąpić do redakcji gazety, w której pracowała, a potem pojechać do szpitala. Wiał gorący wiatr. Pogoda była piękna, jak na koniec sierpnia przystało. Cassidy wsiadła do jeepa i pojechała do Portland. Dudniło jej w głowie. Na myśl o Brigu zaczynało ją łupać w skroniach. Ile lat się modliła, żeby go znowu zobaczyć? Ale on umiera. Zanim zadasz mu jedno pytanie, zanim go dotkniesz, zanim nawet dowiesz się, czy to na pewno Brig, on umrze. - Jak to jest być w centrum uwagi? - spytała Selma Rickert, opierając się o ściankę działową, która odgradzała jej miejsce pracy od biurka Cassidy. Na nadgarstkach dziennikarki pobrzękiwały złote bransolety. Dzięki nowym soczewkom kontaktowym jej oczy błyszczały żywym odcieniem zieleni. Sprawiała wrażenie zdenerwowanej, jak zawsze, od kiedy w redakcji ogłoszono zakaz palenia. Ona i kilku innych dziennikarzy zmuszeni byli wychodzić na papierosa na dwór. Nie mogli już zostawiać palących się papierosów w popielniczkach, które nadal walały się na biurkach. - Mówiąc prawdę, raczej wolę zadawać pytania. - Tak, wiem, co masz na myśli. - Podrapała się po ramieniu pomalowanymi paznokciami i dodała: - Lepiej uważaj na Mike’a. Jest na wojennej ścieżce z władzami, które mają się zająć, jak to się mówi, kierunkiem i poglądami „Timesa.” W nowym zarządzie ma zasiąść Elmira Milbert, właścicielka „Valley Timesa”, którego przejęła w zeszłym roku po mężu. Poza tym Mike zrobi wszystko, żeby dowiedzieć się najdrobniejszych szczegółów o pożarze, nie muszę ci chyba mówić, od kogo. - Ode mnie? A ja je niby znam? - Cassidy potarła skronie. Marzyła o aspirynie. Selma pokiwała głową i spojrzała w stronę oszklonych drzwi gabinetu szefa. - Jesteś żoną jednego z rannych. - Ale nic nie wiem. - Wiesz więcej niż my, moja droga. Tylko to się liczy. Cassidy poczuła ucisk w żołądku. - Czego chce? - Jak to, czego chce? Informacji. Od kogoś, kto ma z tym związek. - Selma wzruszyła ramionami. - Znasz Mike’a. Chce mieć różne wersje. W końcu w gazecie o to chodzi, o różne punkty widzenia. - I nie miałby nic przeciwko małej sensacji. Selma uśmiechnęła się szeroko, ukazując lekko nieprawidłowy zgryz. - Nie, jeżeli dzięki temu gazeta sprzedawałaby się lepiej. Mrugnęła i usiadła za biurkiem. Cassidy przyglądała się bałaganowi na swoim biurku. Nie było jej tylko kilka dni, a miała wrażenie, że cały świat stanął na głowie. Przejrzała pocztę i wiadomości, dokończyła artykuł o nowej grupie teatralnej, który zaczęła pisać kilka dni temu, a potem zadzwoniła do szpitala, żeby dowiedzieć się, jak się czuje Chase. Dała sobie spokój z następnym zleceniem, które miała dopiero na następny tydzień. Przejrzała wszystkie artykuły prasowe o pożarze i kopię raportu policji, który komuś udało się zdobyć z Biura Departamentu Szeryfa. Godzinę później przy jej biurku stanął Mike Gillespie. Spojrzał na kopię raportu. - Współczuję ci z powodu Chase’a. - Jego oczy przesłonięte okularami wyglądały na zmartwione. Postawny mężczyzna, któremu zaczynał robić się brzuszek, pachniał dymem cygara i kawą. - Wszystko będzie dobrze. Potrzeba tylko trochę czasu. - Swoją drogą, niezła historia. Mike nigdy wcześniej nie działał jej na nerwy, bo do tej pory grali w jednej drużynie. Tym razem, z powodu pożaru, znaleźli się po przeciwnych stronach, a przynajmniej na to wyglądało. - Jeżeli chcesz jeszcze kilka dni wolnego... - Przerwał, pozwalając jej odpowiedzieć, zanim skończy myśl. - Chciałabym pracować więcej w domu, kiedy Chase’a wypuszczą ze szpitala. Będę przesyłała artykuły faksem. Podwinął sobie rękawy koszuli. - Daj mi tylko znać. Znajdą się ludzie, którzy cię zastąpią. - Doceniam to. - Ściskało ją w żołądku. Coś nie dawało jej spokoju. Instynkt ostrzegał ją: Uważaj, nie pozwól się ogłupić. 89 - Bill pracuje nad artykułem o pożarze. Bill Laszlo był jednym z najlepszych dziennikarzy gazety. Cassidy nie odpowiedziała. Czekała, aż Mike przejdzie do sedna sprawy. - Pewnie chciałby zadać ci kilka pytań. Wiesz, w końcu to twój ojciec jest właścicielem tartaku, a prowadzi go twój mąż i brat... - I mój mąż o mało nie zginął w pożarze. Zdawał się być bardzo zmartwiony. - Chodzi o informację, Cassidy. To poważna sprawa. Tym się zajmujemy. Chyba nie spodziewasz się, że to przemilczymy? - Oczywiście, że nie. Tylko nie chcę być źródłem informacji. Nie mam zamiaru wywlekać rodzinnych spraw przed mediami. - Cudze nieszczęścia mniej bolą, co? - Powiedz Billowi, że wiem tyle, co i on. Policja mi się nie zwierzała. Zawahał się i wydął dolną wargę. - Z tego co słyszałem, podejrzewają również ciebie. Patrzyła na niego tak, jakby wyrosły mu rogi i ogon. - Tak ci powiedzieli? - Nie, ale wezwano cię na przesłuchanie. - Bo mój mąż został ranny. To wszystko! - Prawie krzyknęła, oburzona. Co ten Mike sugeruje? - Rozmawiali z wieloma osobami. - W Prosperity wszyscy wiedzą, że tartak przynosił starty i że był ubezpieczony na wysoką kwotę. Nie miała zamiaru się sprzeczać. - Tak mówią? To są czyste spekulacje. Myślałam, że ta gazeta zajmuje się wyłącznie faktami. - Mieliśmy nadzieję, że poznamy je dzięki tobie. - Ale ja nic nie wiem. - A co z nieznajomym? Serce w niej zamarło. Usiłowała się powstrzymać, żeby nie warknąć. - Wiem tylko, że leży na intensywnej terapii i że jest z nim kiepsko. - Myślisz, że to on był podpalaczem? Potrząsnęła przecząco głową. Myślę, że to brat mojego męża, chłopak, któremu oddałam serce i dziewictwo. - Nic o nim nie wiem. - Ale jeżeli się dowiesz, to daj nam znać. Zmarszczył brwi. - Jasne. Najpierw jednak zadzwonię do wiadomości telewizyjnych. - Bardzo śmieszne, Cassidy - powiedział z sarkazmem, odrywając ręce z jej biurka. Odwrócił się. - Bardzo śmieszne. - Chase, słyszysz mnie? - Cassidy siedziała przy mężu na krześle w szpitalnej sali. Od dwóch dni chciała z nim porozmawiać. Wiedziała, że z jego słuchem jest wszystko w porządku i że tylko udaje, że jej nie słyszy. Pielęgniarki twierdziły, że nie odezwał się ani słowem, a policja zdołała z niego wydusić zaledwie jedną sylabę, ale przecież reagował. Zjadł trochę i napił się przez słomkę. Nadal był owinięty bandażami i mógł patrzeć na nią tylko jednym zaczerwienionym okiem. Możliwe, że był ogłuszony przez środki uśmierzające ból i dlatego nie mógł jej odpowiedzieć, jednak Cassidy przypuszczała, że jest po prostu uparty i odgrywa tę samą scenę, jak zawsze, kiedy się kłócili. Zastanawiała się, czy w ogóle kiedykolwiek go kochała. Po pożarze, w którym zginęła Angie i po wizycie u Sunny McKenzie, nigdy nie miała zamiaru związać się z bratem Briga. Sunny przepowiedziała jej tamtej nocy, że wyjdzie za Chase’a. Dręczyło ją to przez całą drogę do domu, ale potem odpędziła od siebie tę głupią myśl. Przecież kochała Briga. A nie jego starszego, bardziej subtelnego brata. Przez następnych kilka lat widziała Chase’a zaledwie parę razy. On poszedł na studia prawnicze do Salem, ona kończyła liceum w Prosperity, myśląc nieustannie o Brigu i powtarzając sobie, że musi o nim zapomnieć. Prawie nie brała udziału w życiu towarzyskim. Matka się o nią martwiła, a ojciec w ogóle jej nie zauważał. Wraz z Angie odeszła z tego świata część Reksa Buchanana. Życie nie sprawiało mu radości. Częściej zaczął bywać na cmentarzu. Zamykał się w swoim gabinecie, pił brandy i wpatrywał się posępnie w ogień. Cassidy była przekonana, że Rex nawet by nie zauważył, gdyby skuliła się w kłębek i umarła. Jej konia nie znaleziono. Nigdy też nie natrafiono na ślad Briga. Cassidy poszła na studia, szczęśliwa, że znajdzie się daleko od Prosperity i zwęglonych duchów, które ją dręczyły. Przestała się interesować końmi i schowała buty kowbojskie na dno szafy. Żarliwie studiowała dziennikarstwo, rzadko umawiała się na randki, zaprzyjaźniła się z kilkoma osobami. Po skończeniu studiów dostała pracę w małej stacji telewizyjnej w Denver. Potem przeprowadziła się do San Francisco, a potem do Seattle, gdzie po latach ciężkiej pracy została cenioną 90 dziennikarką. Chase, prawnik z kancelarii, zobaczył ją w wiadomościach, zadzwonił i poprosił o spotkanie. Zgodziła się, bo chciała dowiedzieć się czegoś o Brigu. Umówiła się z nim w irlandzkim pubie na Pioneer Place. Śmiali się i rozmawiali. Ujął ją uśmiech Chase’a, łagodniejszy niż Briga, a jednak zapierający dech w piersiach. Tak się zaczęło. Nie śpieszyli się. Żadne z nich nie chciało zobowiązań. Po kilku miesiącach Cassidy w końcu pogodziła się z myślą, że z jej dziewczęcej fascynacji Brigiem zostało tylko blade wspomnienie, które powinna wymazać z serca i z pamięci. Teraz, kiedy patrzyła na Chase’a leżącego na szpitalnym łóżku, uświadomiła sobie, że bardzo jej pomógł. Pomógł jej zapomnieć o Brigu, który ją zostawił. Będzie mu za to dozgonnie wdzięczna. Odkaszlnęła i odezwała się do milczącego mężczyzny, przykrytego sztywną pościelą. Przynajmniej tyle była mu winna - pomóc mu dojść do siebie. W końcu, była jego żoną. Delikatnie ujęła w dłonie palce jego zdrowej ręki. - Chase? Słyszysz mnie? Myślałam... Nie poruszył się. Oddychał z trudem i nie dał żadnego znaku, że usłyszał, co powiedziała, chociaż nie był w śpiączce, przynajmniej tak twierdził doktor Okano. Nie miała do niego pretensji, że nie odpowiada. W nocy, kiedy wybuchł pożar, strasznie się pokłócili. To była ich najgorsza kłótnia. Cassidy zaproponowała rozwód. Wtedy wydawało jej się, że to jedyne rozwiązanie, ale teraz... O Boże, jak oni mogli się do tego doprowadzić? - Jestem przy tobie. - Zagryzła dolną wargę i wpatrywała się w spuchniętą twarz męża. - Naprawimy to. Obiecuję. 13 Cassidy przekonała T. Johna Wilsona, że musi zobaczyć mężczyznę, który leży na oddziale intensywnej terapii. Chciała zobaczyć Briga, o ile jeszcze żyje. Wystarczyło tylko, żeby T. John pociągnął za odpowiednie sznurki, porozmawiał z lekarzem i przeprowadził ją przez podwójne drzwi pokoju pielęgniarek, z którego wchodziło się do kilku szpitalnych sal. Zza biurka, które wyglądało jak tablica rozdzielcza statku gwiezdnego „Enterprise”, pielęgniarki widziały aparaturę i pacjentów, chyba że dla odrobiny prywatności rozstawiono parawan. Tylko spokojnie, powiedziała sobie Cassidy, patrząc na łóżka. Leżało w nich trzech mężczyzn i dwie kobiety. Spali albo drzemali. Z ich ciał wystawały rurki, przewody i cewniki. - Tędy - powiedział łagodnie T. John i wprowadził ją do małej sali. Miała wrażenie, że szpik zastygł jej w kościach. Ten... ten połamany człowiek to Brig? Prawie bez włosów, ze zmiażdżoną, spuchniętą twarzą był nie do poznania. Oddychał z trudem. Szczęka trzymała się dzięki drutom. Miał obandażowaną głowę, ręce i nogi. Cassidy zagryzła wargi, kiedy przypomniała sobie, jak wyglądał w młodości. Był zdrowym, krzepkim, silnym mężczyzną. Miała przed oczami Briga odchylającego głowę, kiedy się śmieje, jego napięte mięśnie, błyszczące w słońcu, kiedy ujeżdża Remmingtona i groźny błysk w jego oczach, kiedy zapala papierosa. I obraz Briga całującego ją w deszczu. Zdusiła krzyk rozpaczy, chciała się odwrócić i jak najszybciej stamtąd uciec. Zmusiła się jednak, by zostać. Podeszła wolno do łóżka. Zbierało jej się na wymioty. Łzy paliły ją w oczy. - Odzyskał przytomność? - spytał T. John pielęgniarkę. - Nie. - Jakie są rokowania? - Musi pan porozmawiać z lekarzem. T. John zmarszczył czoło i przyglądał się umierającemu mężczyźnie. Cassidy walczyła, żeby zachować twarz. To nie może być Brig! - Zna go pani? Potrząsnęła przecząco głową. - Nie można przecież... - A domyśla się pani, kto to może być? - Nie. - Postanowiła, że nawet jeżeli okaże się, że ten mężczyzna jest Brigiem, ona nie zdradzi jego sekretu, przynajmniej na razie. Tak długo uciekał... To ona przed laty pomogła mu uciec. Tak naprawdę, nie miała pewności. To, że był z Chasem i że miał na wpół spalony medalik świętego Krzysztofa, nie było wystarczającym dowodem. Gdyby otworzył oczy i na nią spojrzał. Może wtedy rozpoznałaby w nim człowieka, którego znała dawno temu. - Przepraszam, ale jeżeli chcą państwo zostać dłużej, muszę spytać o zgodę doktora Maloya. T. John spojrzał na Cassidy, ale ona potrząsnęła przecząco głową. - Nie, pójdziemy. - Wziął Cassidy pod rękę i przeprowadził przez pokój pielęgniarek do drzwi na korytarz. Czuła się tak, jakby miała nogi z ołowiu. W środku cała się trzęsła. Zastępca szeryfa wyjął z kieszeni paczkę gum. - Chce pani? - Cassidy podziękowała ruchem głowy. Krew tak pulsowała jej w skroniach, że ledwie słyszała słowa Wilsona. - Niezbyt miły widok, prawda? - Tak.

Posted in: Bez kategorii Tagged: jak być przystojnym mężczyzną, kreacja jolanty kwaśniewskiej, jak być przystojnym mężczyzną,

Najczęściej czytane:

- Nie wszystko jest tym, czym się wydaje - przypomniała jej Maggie.

- Moim zdaniem powinnaś teraz wracać do domu i nie wychodzić stamtąd. - Wiesz, że nie mogę. Nie wierzę w twoje rewelacje, ale obiecuję uważać na siebie. ... [Read more...]

rozmówcę, było prawdziwe. Po chwili spojrzał,

jakby miał splunąć na podłogę swojej własnej kabiny. - Dusicielem? Uważasz mnie za jakiegoś psychola? Chwalić Boga, radzę sobie z kobietami. ... [Read more...]

- Cindy twardo nie dopuszczała, aby ktokolwiek

porównywał Sheilę do panienek z klubów. - Jestem pewna, że wszystko jest w porządku. Wkrótce się pojawi, wiem. ... [Read more...]

Polecamy rowniez:


1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 27 28 29 30 31 32 33 34 35 36 37 38 39 40 41 42 43 44 45 46 47 48 49 50 51 52 53 54 55 56 57 58 59 60 61 62 63 64 65 66 67 68 69 70 71 72 73 74 75 76 77 78 79 80 81 82 83 84 85 86 87 88 89 90 91 92 93 94 95 96 97 98 99 100 Następne »

Copyright © 2020 zwierzeta.bieszczady.pl

WordPress Theme by ThemeTaste